Mecz z Tottenhamem – analiza
Kiedy emocje nieco opadną, warto zastanowić się, co wpłynęło na taki, a nie inny, przebieg wtorkowego meczu. Trzeźwe spojrzenie na sprawę musi doprowadzić do pewnego wyjściowego wniosku: to spotkanie miało w sobie sporo z partii szachów. Czy Allegri mógł rozegrać ją lepiej? I na ile korzystny dla Tottenhamu rezultat to wynik geniuszu Pochettino, a na ile przypadku czy po prostu słabej dyspozycji Starej Damy? Na te pytania niech każdy odpowie sobie sam.
Pochettino zaskoczył dwoma decyzjami, mianowicie obecnością Auriera w miejsce Trippiera i Lameli zamiast Heung Min Sona. Tę pierwszą można było brać pod uwagę – na prawej obronie widzieliśmy już w tym sezonie rotację, a Aurier, mimo, że czysto piłkarsko prezentował się dotychczas gorzej od Anglika, miał we wtorkowy wieczór gwarantować siłę fizyczną, większą bezpośredniość wyborów, wygrane pojedynki. Konia z rzędem temu, kto przewidział natomiast miejsce w “11” Lameli – Son prezentował się w tym sezonie o niebo lepiej, z gracza szerokiej rotacji stając się zawodnikiem pierwszego wyboru i jednym z najważniejszych ogniw układanki Pochettino. Jak się okazało, wybór ten nie był wcale uwarunkowany jakimś drobnym urazem, a aspektami taktycznymi – co więcej, patrząc na przebieg meczu, był to wybór bardzo uzasadniony. Do tej kwestii wrócę w dalszej części tekstu.
Jeszcze w poniedziałek wydawało się, że Allegri w obliczu nieobecności kilku ważnych graczy postawi na 4-3-3, z Costą wspomagającym dwójkę napastników i Bentancurem lub Sturaro dopełniającymi składu środka pomocy. We wtorek szala przeważyła się ku ustawieniu z czwórką ofensywnych graczy; Toskańczyk rzucił na boisko wszystkie dostępne figury, nie pozostawiając sobie na ławce żadnego poważniejszego odejścia (ciężko takim widzieć Bentancura). Wyszedł – zdawałoby się – na otwarty, pełen wolnych przestrzeni mecz, co było rozwiązaniem obciążonym sporym ryzykiem, nawet jeżeli zrozumiałym przy pragnieniu zdominowania rywala i dywanowych nalotów od pierwszej minuty.
Początek bliźniaczo przypominał kwietniowy pojedynek z Barceloną: zaskakująco agresywny pressing ze strony Juve, próba stłamszenia gości i zmuszenia do grania przez bramkarza, a co za tym idzie: liczenie na nerwowe, zbyt krótkie wybicia, odcięcie przedniej formacji Spurs od futbolówki i szanse na szybkie kontrataki. Te działania przyniosły niemal natychmiastowy skutek: w 40. sekundzie Dembele sfaulował Pjanicia, a na skutek zupełnego gapiostwa obrony niepilnowany Higuain wpakował piłkę do siatki. Sam zamysł zagrania (oraz jego wykonawcy) przypominają otwierającą bramkę w domowym meczu z Bologną rok temu (3:0). To schemat, jakiego wcześniej w wykonaniu Juventusu raczej nie obserwowaliśmy, co mogło dobrze wróżyć na dalszą część spotkania, przypominając jednocześnie słowa Allegriego, według których w 1/8 mieliśmy ujrzeć lepszą, jeszcze w tym sezonie niewidzianą, wersję turyńczyków. I rzeczywiście – przez pierwsze dziesięć minut przeciwnik był zupełnie pogubiony i odsłonięty, co brało się z rozdarcia poszczególnych jego formacji. Poniżej przykład: Higuain w, wydawałoby się, niegroźnej sytuacji naciska Verthongena, dalej Mandżukić – Llorisa, a Costa Auriera, co przekłada się na wybicie futbolówki na oślep i przejęcie jej przez Sandro, wreszcie: szansę na kontratak z czterema piłkarzami rywala za linią piłki.
Juventus dążył do szybkiego odzyskania piłki po stracie i płynnego przeniesienia jej pod bramkę Kogutów, ale… nie za wszelką cenę. W tamtej fazie meczu w szeregach Bianconerich widziałem jeszcze spokój, pewne wyrachowanie i chęć posiadania piłki. Wszystkie te cechy zniknęły po zdobyciu drugiej bramki. Geneza zakończonej wywalczeniem karnego akcji to stworzenie sobie przewagi na lewym skrzydle, próbka geniuszu Costy i szybkie przerzucenie ciężaru gry na przeciwną flankę, gdzie zupełnie niepotrzebnym faulem popisał się Davies. Higuain z pewnymi problemami jedenastkę wykorzystał, i w tym miejscu – jeżeli chodzi o 1. połowę – skończyła się dla Juventusu gra w piłkę. Po części doprowadziło do tego rozprężenie, może wręcz zdziwienie faktem, jak łatwo te dwie bramki przyszły. Mimo to, ciężko sobie wyobrazić, że nie było w tych działaniach ręki Allegriego. Tottenham wyglądał w tamtym momencie jak drużyna, którą wręcz powinno się dobić, tymczasem gospodarze- miast to uczynić – z minuty na minutę popadali w coraz większy marazm. O ile początkowo obrona Juventusu była jeszcze w miarę zwarta, agresywna i daleka od bierności, tak wraz z upływem czasu dwie linie, w które układały się defensywne szeregi Juve, stały się przeraźliwie płaskie i nisko osadzone, pozwalając pomocy Kogutów na zdecydowanie zbyt wiele.
Akurat Dier był w tym pojedynku zupełnie niewidoczny. Zajmując miejsce między dwoma środkowymi defensorami i operując w okolicach koła środkowego, miał za zadanie w zarodku tłamsić wszelkie zalążki kontr. Rzecz w tym, że zupełnie odpuszczony został także Moussa Dembele. Belg bez większych problemów wchodził z piłką przed pole karne, pilnowany bardzo luźno lub wręcz wcale. Zignorowanie Dembele miało niby znamiona sensu, bo przecież nie jest to z reguły szczególnie istotny zawodnik kreacji Spurs, ale dziw bierze, że Allegri nie zwrócił uwagi na wyraźnie pikującą formę pomocnika, przejawem której było m. in. połknięcie przez Mousę środka pola Arsenalu. We wtorek wyglądało to bardzo podobnie: zbierał bezpańskie piłki, notował odbiory (aż osiem!), wygrywał pojedynki (12). Z każdą minutą wyglądał coraz pewniej i bezczelniej, żerując na bierności Khediry i Pjanicia. Nie tylko rozrzucał piłki na skrzydło, ale też próbował prostopadłych zagrań (po jednym z nich, kierowanym do Kane, niemal padła bramka). Był wszędzie, notując aż sto podań – ciekawie wygląda ta liczba przy 311 podaniach całej drużyny Juve.
Wspomniałem na wstępie, że zastąpienie Sona Lamelą miało swoje taktyczne uzasadnienie. Pochettino przewidział, że nadejdzie w tym meczu moment, w którym Tottenham będzie musiał operować w ataku pozycyjnym – bo podejrzewam, że nawet bez dwubramkowej zaliczki Juve prędzej czy później by się cofnęło. W tych warunkach walory Lameli były nieodzowne: po pierwsze, by zapewnić odpowiedni balans, i po drugie, by płynniej operować piłką. Son to piłkarz bardziej bezpośredni, o większym ciągu na bramkę. Argentyńczyk natomiast lepiej czuje się z piłką przy nodze, rozrzucając akcje do Daviesa albo próbując wchodzić w klepkę. Nie posiada tak wielkiej potrzeby przedostania się pod bramkę przeciwnika, dlatego pozwala na lepsze rozłożenie akcentów, uniknięcie dublowania pozycji z Kane i Allim. A propos tego drugiego – w ataku pozycyjnym jednoczesna obecność na placu jego oraz Sona trochę mija się z celem. W takich warunkach to piłkarze o podobnych charakterystykach, operujący w tych samych sektorach, wręcz sobie przeszkadzający. Przy bardziej statycznym Lameli Anglik odżył, zresztą już jesienią pokazywał, że potrafi zmobilizować się na ważne, europejskie wieczory (2 gole z Realem na Wembley). Tutaj mógł grać tak, jak lubi – prowokował grę kombinacyjną na małej przestrzeni, wchodził w pole karne w drugie tempo, czekając przy tym na jakieś odbite piłki. Był takim wolnym elektronem, a dodatkowo, co chyba najistotniejsze, podejmował zaskakująco dojrzałe wybory. Wygrał dziesięć pojedynków, podawał przy golu Kane i wywalczył wolnego, którego na bramkę zamienił Eriksen. Stanowił nieustanne zagrożenie. No i Duńczyk – moim zdaniem, gracz meczu. Bez wątpienia uniósł ciężar gatunkowy spotkania. Był nieustannie pod grą, notując 78 podań, z czego 90% celnych, 4 długie przerzuty, aż sześć strzałów (2 celne). Udowodnił, że nawet przy odrobinie wolnej przestrzeni jest piekielnie groźny, będąc w stanie posłać prostopadłe podanie, idealną wrzutkę na Kane czy samemu pokusić się o uderzenie. Mało było przy nim gry na alibi, a niemal każde zagranie stanowiło jakąś cegiełkę w rozwoju akcji Spurs. Poniżej jego heatmapa z pojedynku na Allianz.
Dlaczego taki sposób gry był gwoździem do trumny Juve? Przede wszystkim, takie, a nie inne ustawienie wielki nacisk kładzie na skrzydła – i w obronie, i w ataku. Po lewej stronie Sandro wspomagał i Mandżukic, i Costa (stąd też ciężko przypomnieć sobie poważniejsze szarże przeprowadzane przez Koguty tą stroną). Po prawej Bernardeschi współpracował z De Sciglio. Środek zajmował osamotniony duet Khedira-Pjanić, którzy to gracze po kilku przegranych pojedynkach przestali podejmować jakiekolwiek ryzyko, chcąc uniknąć tworzenia się dziur i wolnych przestrzeni. Te i tak się pojawiały – cofając się przed pole karne, pomocnicy spłaszczali całą formację defensywną, pozwalając Eriksenowi czy Dembele na spokojne wjeżdżanie na 20-30 metr, skąd mogli wypatrywać luk ułatwiających posłanie prostopadłego podania, próbować strzału lub szukać szans skrzydłowym. Niska obrona przeciwstawiona tak klasowemu rywalowi to zawsze ryzyko i liczenie na odrobinę szczęścia, a tym bardziej obrona tak bierna, kiedy to pomocnicy jednym podaniem mogą otworzyć Kane’owi drogę do bramki. Pewnie, można stawiać na bezbłędną grę duetu Chiellini-Benatia na przestrzeni całego meczu, ale każdy, nawet najmniejszy błąd to w takim układzie niemal stuprocentowa szansa. Po co tak ryzykować, miast próbować zakłócić rozegranie na nieco wcześniejszym etapie? Można powiedzieć, że Allegri położył akcenty nie tam, gdzie trzeba. Ani Aurier, ani Davies to nie są zawodnicy potrafiący stworzyć przewagę, raz po raz nękający obronę rajdami. Z perspektywy czasu widzimy, że poświęcona im została nieproporcjonalnie duża uwaga. Śmiem twierdzić, że dodatkowy zawodnik operujący w środku pola mógłby znacznie utrudnić życie pomocnikom Kogutów, czego efektem ubocznym byłoby bardziej schematyczne i przewidywalne użycie skrzydeł, a co za tym idzie: zachowana zostałaby równowaga. Tymczasem w środku po prostu brakowało zawodników w czarno-białych trykotach; nominalnie na “10” wystawiony był Costa, ale naturalnie ciążył on do lewej strony, zostawiając po sobie wyrwę, której Khedira nawet nie próbował łatać. A już pomijając dylemat “środek czy skrzydła”, dysproporcje były widoczne tym bardziej, że prawą stroną obrony Juve atakował i Davies, i Lamela, i Alli, a Allegri… miał tam mniej ludzi, niż na drugim skrzydle. To przecież żadne zaskoczenie, że obu wspomnianych napastników ciągnie właśnie w te rejony (gdyby grał Son, zajmowałby to samo, co Lamela, skrzydło – żadne to zatem usprawiedliwienie). Kamyczek do ogródka toskańskiego taktyka.
Swoim podejściem do meczu Juventus pozbawił się właściwie szans na wykorzystanie słabszych stron rywala, obnażonych doszczętnie przez City czy Liverpool. Obrona Spurs ma skłonność do gubienia się pod naporem. Davinson Sanchez nie popełnił większych błędów w wyprowadzaniu piłki tylko dlatego, że właściwie nie miał do tego okazji. Podobnie Dembele ze swoją nonszalancją: nawet, jeżeli przegrałby jakiś pojedynek (a przegrałby przy bardziej agresywnej postawie pomocy), za sobą, w okolicach linii środkowej (!), miał jeszcze trzech środkowych obrońców, tylko czekających na taką sytuację. Turyńczycy nawet nie dali mu szansy zgubienia piłki na własnej połowie. Sprawa trzecia: między Sanchezem a Verthongenem zwykły tworzyć się potężne dziury, w które można by próbować zagrywać przeszywające piłki. Tego zabrakło, bo i jak zaskoczyć obronę, jak ją rozciągnąć, kiedy w kontrze bierze udział ledwie dwójka graczy?
Proszę spojrzeć na mapę pokazującą uśrednione pozycje Bianconerich we wtorkowym meczu. Jak to wszystko nisko osadzone, jak skupione na defensywie! Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś w równie wyraźny sposób zdominował tę drużynę. Albo może inaczej: odnoszę wrażenie, że gracze Juve oddali inicjatywę, w zamyśle na chwilę, bo przecież często widzieliśmy obrazki ukazujące bardzo umiejętne regulowanie tempa przez zespół Allegriego. Jak w walce bokserskiej, kiedy jedna runda umówiona jest na defensywę, a atakujesz dopiero w kolejnej. Tyle, że te ataki nie nadeszły – i zdaje się, że fakt ten zaskoczył zawodników nie mniej, niż widzów zgromadzonych na Allianz. To już nie był Juventus, który lubi cierpieć, tylko Juventus do cierpienia zmuszony – bo nie zauważył nawet nadejścia niemocy, z której nie umie się wyrwać. Ten marazm się pogłębiał, coraz rzadsze były jakiekolwiek próby ingerencji w rozegranie Tottenhamu, coraz mniej liczne wypady do kontrataków. Nie widziałem większej chęci do – choćby chwilowego- odzyskania kontroli, do poklepania piłki, uspokojenia gry i oddalenia zagrożenia od bramki Buffona. Tego nie było, i stan dominacji Tottenhamu, z pozoru przejściowy, przedłużył się aż do końca pierwszej połowy i trwał długimi momentami drugiej.
Khedira to na grafice malutka, zagubiona kropka, co dość dobrze obrazuje wrażenia dotyczące jego występu. Kolejny raz potwierdziło się, że to nie jest ustawienie skrojone pod Niemca, ponieważ… zbyt wiele od niego zależy. Zbyt wiele jak na dzisiejsze siły i możliwości gracza, któremu brakowało we wtorek przede wszystkim motoryki – co dobitnie pokazał Dembele -ale również osławione zdolności “ustawiania się” na nic się zdały, kiedy w koło operowali tak mobilni zawodnicy. Rezultat: piorunujące 12 podań. To statystyka, która zakrawa o kpinę. Jakby tego było mało, 4-2-3-1 wykastrowało Khedirę z ofensywnych wejść, tak często stanowiących jakąś wartość dodaną i niespodziewane dla rywala zagrożenie. Pozostało skupić się na fazie defensywnej, ale i to kompletnie Niemcowi nie wyszło. On w tym meczu nie istniał, naprawdę ciężko było złapać go wzrokiem na ekranie. Pjanić – pomimo asysty i paru ciekawych zagrań – także zaliczył dość anonimowy występ. Na pewno nie pomogła mu dyspozycja partnera ze środka pola, ale nawet w takich okolicznościach od Bośniaka można by oczekiwać znacznie więcej. Chyba prawdą jest, że to gracz, który wokół siebie powinien mieć zawodników o dobrej technice i skłonnościach do gry na małej przestrzeni; nieszablonowych. W tym aspekcie zabrakło Dybali. Przeciwko Spurs mało było w zagraniach Pjanicia odwagi i wizji, często w nie tak znowu trudnych sytuacjach wybierał wyjścia asekuracyjne, typu: oddanie piłki obronie. Ten mecz tylko udowodnił, że bez wysokiej dyspozycji pomocnika bardzo ciężko o dobry mecz Juventusu.
Skrzydłowi (Costa, Bernardeschi) mieli swoje momenty. Z drugiej strony – to spotkanie uświadomiło, że przeszło pół roku pobytu obu w drużynie nie przyniosło większych efektów, nie zostali bowiem odpowiednio wbudowani w machinerię i wciąż krążą po boisku sami sobie. Owszem, Brazylijczyk starał się rozgrywać piłkę z Sandro i Mandżukiciem, a dodatkowo momentami wchodził w buty typowej “10”. Nie sposób jednak było nie odnieść wrażenia, że Costa to w dalszym ciągu ciało obce, najgroźniejsze wtedy, gdy w szarży wchodzi między kilku obrońców i kreuje sytuację z niczego. Tak było przy drugim karnym, tak było w drugiej połowie, kiedy znalazł lukę między Aurier a Sanchezem, a po jego dośrodkowaniu Verthongen był bliski skierowania piłki do własnej siatki. To jednak przebłyski geniuszu niebędące częścią żadnego większego schematu, niewtłoczone w puls tej drużyny. Nie można na nie liczyć w dłuższej perspektywie, bo pojawiają się w najbardziej niespodziewanych chwilach. Bardzo ciężko o ocenę Bernardeschiego – nie spalił się w meczu na takim poziomie, pracował w obronie, często przytrzymywał piłkę tyłem do bramki. Był jednak stosunkowo mało widoczny w ofensywie, bo poza wywalczeniem karnego i trzema strzałami (w charakterystycznym stylu, jeden bardzo groźny) niewiele zdziałał. Tutaj zgodzę się z komentatorami nc+, że i Costa, i Bernardeschi to nie są piłkarze do robienia gry. Oni w naturalny sposób ciążą ku bramce, starają się tam dostać jak najprostszą drogą, natomiast trochę gorzej czują się z piłką przy nodze, kiedy mają ją przytrzymać, zwolnić akcję. Kontry? Okej, ale nie takie zaczynane z pozycji trzydziestego metra przed własną bramką i nie przy tak lichym wsparciu osobowym. Mimo wszystko – jedne z jaśniejszych punktów wtorkowego Juve.
Jeżeli popatrzymy na heatmapy Mandżukicia (1) i Sandro (2), dostrzeżemy, że, zgodnie z oczekiwaniami, operowali oni w tych samych rejonach boiska, jednak ten pierwszy robił to… bardzo anonimowo i niezbyt intensywnie. Mało było przy Mario czystej gry (21 podań, z czego 47% celnych), a więcej walki, takiej szarpaniny i obijania o nogi rywali, z której wyniknąć może co najwyżej rzut z autu. Raz jeszcze podważę tutaj zasadność takiego zagęszczenia lewej strony, mając na uwadze charakterystykę atakujących rywala oraz fakt, że panowie w takim ustawieniu nigdy wcześniej nie współpracowali. Kontrastowe połączenie warunków fizycznych z techniką i szybkością zdawało na tej flance egzamin rok temu, ale trio Costa-Mandżukić-Sandro to dziwaczne zestawienie i szaleństwo, w którym zabrakło metody. To mogłoby się sprawdzić, gdyby przemyślane, w miarę dokładne wrzutki Chorwat przedłużał ku dwójce technicznych graczy, którzy lewej stronie mieliby okazję stworzyć przewagę; dośrodkować lub wejść w pole karne. Do takich akcji nie było jednak sposobności, jako, że w pierwszej połowie przeważały piłki wybijane na oślep, niedostępne nawet dla osamotnionego Higuaina, w drugiej zaś Mandżukicia dopadły problemy zdrowotne, które uwarunkowały skupienie zawodnika na obronie, a akcje z przodu wiązały się raczej z wycieczkami w pole karne i bawieniem się w drugą “9”, niż z bieganiem po skrzydle. W naturalny sposób z takiego zagęszczenia wynikł fakt, że aż 48% swoich akcji bianconeri przeprowadzili właśnie tą stroną – szkoda tylko, że niewiele z tego wynikło.
Wspomniałem nazwisko Higuaina: ten człowiek wykonał przeciw Spurs naprawdę tytaniczną pracę, czy to – w pierwszych minutach – nakładając na obrońców wysoki pressing, czy w drugiej połowie, kiedy to był często jedynym czarno-białym punktem na połowie Spurs, z dwoma czy trzema rywalami na plecach walcząc o pozycję i starając się wymusić przewinienie. Ocenę tego występu z pewnością zaciemniają niewykorzystany karny i zmarnowana kontra: ba, bliski jestem stwierdzenia, że gdyby wykorzystał kontrę na 3:0, nawet karny zostałby wybaczony. Oczywiście, tutaj wchodzimy już na pole spekulacji i przypuszczań, inaczej mówiąc: w zupełnie bezcelowe rozważania. Jakkolwiek by nie było, to dobry mecz Higuaina, tyle, że – jak zwykle w przypadku ważnych spotkań w LM – okazuje się, że brakuje mu ostatniego szlifu, pół metra, dołożenia nogi. Szczęścia albo pewności siebie.
Druga połowa to była już inna, bardziej wyrównana, historia. Obie ekipy miały swoje szanse, Spurs wciąż dominowali posiadanie piłki, ale ta przewaga nie była tak przygniatająca. Na pewno na obraz gry wpłynęło wprowadzenie Bentancura, który dodał środkowi Juve nieco żywotności i przebojowości, pokazując jednocześnie, że dreptanie w miejscu i czekanie na ruch Dembele czy Eriksena nie jest najlepszym rozwiązaniem. To po jego przechwycie Bernardeschi mało co nie podwyższył wyniku. Gospodarze mieli swoje zrywy, na policzki wróciły im rumieńce, ale w takim właśnie momencie dały o sobie znać kontuzje i stąd krótka, mało wartościowa ławka. Brakowało świeżości i zdecydowania. Pochettino dysponował znacznie ciekawszymi zasobami ludzkimi i aż dziw bierze, że tak późno rzucił na boisko Sona.
Jeszcze jedna analogia do meczu z Barceloną: po kilku minutach wysokiego pressingu i strzeleniu dwóch bramek Juventus zrezygnował zupełnie z gry ofensywnej. W potyczkach z zespołami o tak wielkiej sile w ataku takie posunięcie to nic innego, jak proszenie się o kłopoty. Oddawanie losu w ręce przypadku. I tak, jak Messi czy Iniesta mieli rozregulowane celowniki, a gospodarze zdołali przetrwać kryzys, podwyższając jeszcze rezultat, tak Koguty po chwyceniu za gardło nie chciały puścić i swoją konsekwentną grą drążyły coraz większe dziury w obronie Juventusu. Nawet biorąc poprawkę na ich nieskuteczność, w pewnym momencie te zasieki zwyczajnie musiały puścić. Mam wrażenie, że – pomimo wysokiego poziomu eksploatacji większości tych zawodników i napiętego ostatnio terminarza – Spurs są dzisiaj w świetnej dyspozycji fizycznej, co pomogło zdominować im środek pola i utrzymać określone tempo na przestrzeni całego meczu, bez nagłych, kilkuminutowych załamań. Allegri miał swój plan na ten mecz – po części pokrzyżowany przez decyzje Pochettino – zaś menadżer Tottenhamu przyjął bardzo proste założenie, mianowicie: że jego zespół będzie w tym meczu zmuszony do budowania miarowych, konsekwentnych ataków pozycyjnych. Że przez większość meczu to jego drużyna będzie w posiadaniu piłki, niezależnie od boiskowych wydarzeń – bo Juventus nie zwykł prowadzić spotkań i trzymać ich w garści, na pewno nie na tym poziomie. Zestawił układankę odpowiednio do okoliczności: z Lamelą obecnym raczej w konstrukcji, niż w polu karnym, Allim jako wolnym ognikiem, Dierem wspomagającym obrońców w natychmiastowym ucinaniu akcji i Dembele, który przy koncentracji rywala na innych graczach mógł całkowicie zdominować środek pola. Zważając na te detale, nie pozostaje nic innego, jak uznać kunszt Argentyńczyka.
Autor: notquitemytempo Źródło: Heatmapy, porównanie zawodników: dailymail.co.uk Mapa podań: 11tegen11