#FINOALLAFINE

Mój futbol, mój Juventus

28 maja 1997. Stadion Olimpijski w Monachium. Właśnie odbywa się ceremonia wręczenia Pucharu Europy piłkarzom Borussi Dortmund. Gdzieś w cieniu widać zasmucone twarze piłkarzy Juventusu – wielkich przegranych nie tylko finałowego meczu, ale i całej edycji Ligi Mistrzów AD 1997. Wszak byli zdecydowanymi faworytami. Wszak to właśnie w Turynie – wydawało się, że na długie lata – powstał zespół dominujący europejską i światową piłką. Długo oczekiwany przez kibiców Bianconerich, ciągle wspominających erę Bońka i Platiniego. Tegoroczne występy przeciw Paris Saint Germain (6-1) w Superpucharze Europy, River Plate (1-0) w finale Pucharu Interkontynentalnego, czy Ajaxowi (2-1, 4-1) w półfinale Ligi Mistrzów, wyraźna dominacja w Lidze włoskiej – to niezbite dowody trwającej nowej wielkiej epoki “Zebr z Turynu”. Historycznej i zwycięskiej. I chociaż bardzo szybko Juventus znalazł pogromcę, to jednak za wcześniej mówić o końcu ery tej drużyny. Wręcz przeciwnie, jej cecha charakterystyczną jest również wyciąganie wniosków z nielicznych porażek. Dlatego Juventus w sezonie 1997/1998 znowu będzie faworytem Pucharu Europy.
Jednak nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie byłoby tego Juventusu, gdyby nie on – Marcello Lippi !.
Nie jest typem trenera – gwiazdora, przeciwnie. Trenując najmocniejszy klub świata osiągając z nim wszystko, co możliwe w klubowym futbolu w ciągu zaledwie dwóch lat – Lippi wciąż pozostaje człowiekiem jakby z boku. Zamiast oczekiwania na pochwały za kolejne zwycięstwa – myśli o następnym meczu swojej ukochanej “Starej Damy”. Zamiast wykłócać się o lukratywne kontrakty i podbijać swoją cenę – zadowala się swoim uposażeniem w Juventusie – wcale niebędącym najwyższym nawet w Serie A. Zamiast eksponować własną osobę i swój autorytet na treningach – przyjmuje rolę życzliwego przyjaciela wobec piłkarzy. Chętnie rozmawia z dziennikarzami, a najbardziej ceni cechę rzadko spotykana w swoim zawodzie – lojalność wobec wszystkich. Taki jest właśnie Marcello Lippi, postać pomimo zajmowanego stanowiska – wciąż tajemnicza.
Przedstawiamy fragmenty książki o Marcello Lippim, jaka ukazała się we Włoszech (nakładem włoskiego wydawnictwa Sperling & Kupfer) pod tytułem “Mój Futbol, mój Juventus”. Jest to wywiad – rzeka, a raczej zbiór wywiadów z ówczesnym trenerem Juve przeprowadzonych – jeszcze przed porażką z Borussią Dortmund – przez znanego dziennikarza Massimo Lodiego. Wierzymy, że te fragmenty pozwolą nam wszystkim poznać bliżej tego człowieka – na pewno rzadko spotykaną osobowość w dzisiejszym świecie – nie tylko futbolu. Osobowość, która może powinna być wzorem i nauką dla nas wszystkich…

Ze wstępu, pochodzącego od Massimo Lodiego:

Jest to pasja według jednego futbolowego życia trenera i piłkarza, wizji jego futbolu, jego kontaktów z wielkimi mistrzami i jego budowy obecnej potęgi Juventusu.
Marcello Lippi jest z nami, jest jednym z nas. Jest najlepszy. Z jednej strony z niego żartujesz z drugiej – Lippi jest obiektem podziwu, poszanowania, posiada wielką zdolność do pracy w grupie i poczucie własnej godności w głoszeniu swoich zasad. Pragnie zwyciężać, ale potrafi także przegrać z klasą, wręcz z uśmiechem na ustach. Nie boi się nowych wyzwań, nawet tych, które wiążą się z dużymi zmianami. Zna swoje wady i szanuje zdanie innych, co dla trenera – jego zdaniem – jest rzeczą wręcz fundamentalną. Uważa, że wszystko zawdzięcza piłkarzom, których miał pod sobą przez ostatnie lata, a także współpracownikom, których wybrał osobiście.
Brakowało 5 minut do wybicia północy, kiedy w Viareggio, w domu na ulicy Świętego Marcina, nieco osłoniętym przez miejsce na rynku, okupowane przez ulicznych malarzy, widać było zdyszanego człowieka biegnącego schodami w dół. Między szybkimi oddechami, słychać było tylko jedno zdanie: “To chłopiec!” – krzyczał, jak w transie do każdego przechodnia. Dla Salvatore Lippiego była to wielka radość. Jego żona Adele obdarowała go synem, nowym synem. Wszak kilka lat wcześniej również otrzymał od niej chłopca, ale niestety tamten urodził się nieżywy. W ich małżeńskim szczęśliwym życiu – pamięć tego wydarzenia stanowiła niegojącą się ranę. Nie było sposobu, aby wyzwolić radość życia w wiecznie rozpaczającym ojcu, który popadł w dręczące wszystkich odrętwienie, aż dotąd póki po raz drugi przeżył wspomniane wcześniej chwile spontanicznej radości. Był to dzień 12 kwietnia 1948 roku – dzień przyjścia na świat Marcello Lippiego.
Mały Marcellino urodził się pod znakiem Barana i od razu nie pozostawiał nikogo w wątpliwości, co do cech – ponoć charakterystycznych dla tego znaku zodiaku, z których najbardziej klasyczną był upór.
Przestronne podwórze, grupki wrzeszczących i hałasujących chłopców, dwa kamienie na krzyż, obskurne drzwi wejściowe na posesję, piłka z dętki, która poleci wszędzie, tylko nie tam gdzie się ją kopnie. Czy także dla Pana Marcellego Lippiego, to było pierwsze doświadczalne poznawanie futbolu?
Także dla mnie, to oczywiste. Dorastałem i mieszkałem w Viareggio, tam gdzie się urodziłem i… tam, gdzie znajdowało się zawsze pod dostatkiem słońca i były duże przestrzenie do zażywania dziecięcej swobody, tuż nad morską rzeką, w sosnowym lasku. Wszystko to stwarzało wręcz wymarzone warunki do biegania i oczywiście do gry, przede wszystkim w piłkę. Potrafiliśmy grać w nią 3 – 4 – 5 godzin dziennie. Bez ustanku. Wszystkie popołudnia, można rzec, kończyły się rodzinnymi awanturami i ostrymi reprymendami – nierzadko laniem.
Ta sielanka trwała długo, aż nadszedł dzień jej przerwania – stanął Pan przed alternatywą gry w klubie profesjonalnym, stworzoną nieoczekiwaną sytuacją…
Tak, potraktowałem to, tak jak zawsze w podobnych przypadkach, jako życiową szanse. Bo jakże miało być inaczej? Oto podczas meczu w Viraeggio, zupełnie nieważnym, a był to sparring z przebywającą na obozie w Viareggio Crveną Zvezdą – na trybunach pojawił się, całkiem przypadkowo, obserwator z Sampdorii Genoa. Ja grałem dobrze w barwach miejscowej drużyny, nawet zdobyłem bramkę, zresztą jedyna dla mojego zespołu. Rzecz jasna ten gol nie decydował o niczym, ale z pewnością mi osobiście pomógł, bowiem wpadłem w oko obserwatorowi Sampdorii. Dzisiaj myślę, że musiał poczynić notatki na mój temat. Ja tego nie widziałem, ale wielu moich przyjaciół od razu zaczęło mi uświadamiać i doradzać, mówiąc, że taka okazja nie zdarza się często i już drugi raz może się nie powtórzyć.
Tym obserwatorem był nie kto inny jak sam Fulvio Bernardini (w latach 1974 – 76 – selekcjoner reprezentacji Włoch), wielka postać włoskiego futbolu, który zdecydował się postawić na Pana…
Bernardini był człowiekiem wyjątkowych cech, z najwyższym ilorazem inteligencji, obdarzonym wielką kulturą bycia, wspaniałym wychowaniem i wielkim poczuciem humoru, o zdolności do kreowania pracy w grupie i przewodzenia jej. Miał ponadto jedną niezwykłą zaletę: potrafił narzucić komuś własne zdanie, własną osobowość i to w taki sposób, że nawet kiedy zdawał sobie sprawę ze słabych punktów tego zdania – to robił to z klasą, z uśmiechem na ustach. Zazwyczaj adwersarzowi nie pozostawało nic innego jak zgodzić się i – przystać na warunki Bernardiniegio. Do tego miał niesamowity talent, to była osobowość z wielką charyzmą, a przy tym z niezwykle oryginalnym podejściem do życia. Na przykład zachęcał mnie do śpiewania piosenek, bo mówił, że dla kobiet granie w piłkę jest zbyt banalne. To jedna z jego życiowych rad. Mówiąc o mnie, jako o piłkarzu, nie ukrywał przekonania, że miałem odpowiednie kwalifikacje techniczne do zaprezentowania się w wielkim świecie futbolu. Podobał się jemu mój sposób interpretowania pozycji libero w Sampdorii, czyli nieograniczania się tylko do obowiązków w destrukcji, ale do poszerzania swoich zadań o uczestnictwo w komponowaniu akcji ofensywnych.
W Carrarze – zespole Serie C – rozpoczęła się Pańska kariera trenerska. Jednak nie zdążył Pan powalczyć o awans, bowiem zaraz wyjechał do Ceseny, do zespołu w… Serie A. Miał Pan szczęście, ale był to też dla Pana wielki skok…
Tak, w Carrarze graliśmy dobry, jak na tamte warunku futbol. Zainteresowało się mną kilka klubów, także Serie A, m.in. Cremonese, Parma i właśnie Cesena. W Romagni spotkałem ludzi serdecznych, oddanych, nastawionych na potrzeby zespołu, dobrze przygotowanych. W sumie idealne warunki do treningu i przede wszystkim odpowiednie do tego, by dać szansę na sukces, zwłaszcza młodym piłkarzom, którzy nie zdążyli się jeszcze pokazać i niczego osiągnąć.
Jak wtedy grała Cesena?
Zaczynając od obrony – graliśmy strefą. To było najważniejsze, bo nie wszyscy wówczas chcieli i odważyli się tak grać i niestety wielu fachowców bardzo nas za to krytykowało. Jednak zawsze tak jest, ilekroć wprowadza się jakieś nowe prądy, nowe zjawiska w futbolu. Środkowi obrońcy grali razem, nie w linii, zmieniając pozycje, zmieniając pozycje, ale to była prosta sprawa, akurat to stosowali wszyscy. Ponadto wszyscy obrońcy – boczni i skrzydłowi nastawieni byli na maksymalne uczestnictwo w akcjach ofensywnych – bardzo często wychodzili do przodu i stwarzali liczebna przewagę pod bramką przeciwnika. To był futbol wymagający szybkości, ale i który pozwalał na zabawę. Byłem chwalony z wielu stron, a pod koniec sezonu otrzymałem telefon od szefów Atalanty Bergamo, którzy zaproponowali mi podpisanie kontraktu na następny sezon. Warunki były zdecydowanie lesze od tych w Cesenie, ale na tydzień przed ewentualnym podpisaniem umowy z Atalantą, spotkałem się z prezydentem Ceseny Lugaresim, z którym zweryfikowaliśmy mój kontrakt uściskiem dłoni usankcjonowaliśmy przedłużenie go na następny sezon. Nie mogłem od strony psychicznej i moralnej zrobić inaczej i nie chciałem zostawić w Cesenie tego, co dopiero stworzyłem. Powiedziałem Atalancie “no”.
Powaga w zachowaniu i lojalność w stosunku do ludzi zawsze się opłaca, także i w futbolu…
Prędzej czy później, tak, jestem tego pewien i moje doświadczenie pozwala mi na takie stwierdzenie. Jednak nigdy nie brakowało osób, w różnych sytuacjach różnych społecznościach, które dały się zapamiętać z nienajlepszej strony. Także w moim przypadku. Niestety, najbardziej zabolała mnie i boli do dzisiaj, sprawa zakończenia mojego pobytu w Cesenie. Jak mówiłem wcześniej, ze względu na lojalność przedłużyłem swój kontrakt z Ceseną i odrzuciłem dużo bardziej lukratywną posadę w Atalancie. Jednak kilka miesięcy po rozpoczęciu ligi zostałem praktycznie z dnia na dzień zwolniony, bez żadnych rozmów i bez żadnego większego powodu, bo przecież nie mogło nim być przegranie kilku spotkań z rzędu z takimi rywalami jak – Inter, … Atalanta, Sampdoria czy Milan, przerastającymi nas pod względem organizacyjnym, a przede wszystkim personalnym, z czego zdawaliśmy sobie sprawę od samego początku. W zamian za moją lojalność dostałem niezłego kopniaka. To był jedyny taki przypadek w mojej karierze, ale on jeden wystarczy mi do zobrazowania tematu: ile goryczy przynoszą takie chwile i jak trudno jest później dojść do siebie.
Jeszcze można dodać – i jak trudne jest życie bezrobotnego trenera.
Tak, byłem długi czas bezrobotny. Ten okres spędziłem w oczekiwaniu, bardzo męczącym. Ciągle miałem nadzieje, że zadzwoni wreszcie telefon, który sprawi, że z powrotem będę mógł włożyć trenerski dres i powrócić na boisko. Tymczasem trenujesz, biegasz, przychodzisz dla obowiązku i przyzwoitości na parę nieważnych spotkań, szukasz i wypatrujesz, w którym akurat zespole szykuje się vakat na stanowisku trenera. Jednocześnie poszerzasz wiedzę zawodową, starasz się wzbogacić swój warsztat, bo właściwie jakie masz wyjście? Mnie pozostało jedynie pograć sobie w jednej z amatorskich drużyn, konkretnie Contini $ Pasquini z Viareggio. Nawet chwilami mnie to bawiło, a nawet dobrze relaksowało, lecz potem znów przychodziła myśl o tym jak to chciałbym otrzymać następną szansę, która nie przychodziła.
Ponowne zaistnienie, po przykrych doświadczeniach w Cesenie, miało miejsce w Serie B – lidze dla Pana nowej, po tym jak objął Pan zespół Lecchese, który pozostawił kolejny sławny trener – Corrado Orrico, odchodząc do Interu…
I nie był to “spadek” łatwy do prowadzenia, ponieważ Orrico, tak jak to wcześniej uczynił w Carrarze ( po którym też objąłem ten zespół), pracował bardzo dobrze i mnie czekało bardzo trudne zadanie: po pierwsze – kontynuowanie i nie popsucie jego pracy, po drugie – nie stracić zaufania kibiców i zaskarbić sobie ich sympatie – tak, jak mój poprzednik. Chyba mi się to udało. W mistrzostwach zajęliśmy niezłe – 7 miejsce. W rezultacie ponownie pojawiła się możliwość zaistnienia w Serie A, bowiem nadeszła propozycja z… Atalanty Bergamo! Oczywiście, tym razem skorzystałem z okazji i przeszedłem do Atalanty. Graliśmy przez cały sezon bardzo dobry futbol i zabrakło nam tylko przysłowiowego łutu szczęścia (Atalanta zajęła ósme miejsce, a do Pucharu zabrakło jej dwóch (!) punktów), by zakwalifikować się do rozgrywek o Puchar UEFA.
Po Atalancie było Napoli. Neapol – wiadomo. Rzeczywistość futbolowa w tym mieście nie prezentowała się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, zbyt okazale i różowo. “Błękitni” stracili właśnie swoich najlepszych graczy, “Ostatnich Mohikan” – Zolę i Crippę. Kibice demonstrowali na mieście niechęć do klubu. Do odbudowania było prawie wszystko, z ryzykiem napotkania na swojej drodze wielu niebezpieczeństw…
Rzeczywiście tak to wyglądało, to było duże ryzykowne wyzwanie. Lecz pomimo to byłem bardzo szczęśliwy, mogąc skonfrontować się z tym “ryzykiem”.. Nade wszystko byłbym szczęśliwy, gdybyśmy obrazu zbudowali dobrą drużynę, udałoby się nam coś osiągnąć, usatysfakcjonować kibiców i przenieść ich entuzjazm na zespół. Tu chciałbym powiedzieć coś kibicią Napoli – Jak nigdzie indziej, otoczyliście nas ciepłem i niezwykłymi uczuciami, które nigdy nie zmniejszają się, nawet jeśli nie idzie dobrze. Kibic neapolitański egzaltuje się, kiedy podczas gry widzi piłkarza z klasą i upatruje w nim idola, ale jednocześnie potrafi przeżywać takie emocje w stosunku do piłkarza, który ma w sobie, co tu dużo mówić, mniej umiejętności, lecz zawsze stara się te braki niwelować. Mniej więcej ta sama relacja obowiązuje w mieście, które pozwala ci czuć się ważnym nawet wtedy, gdy nie wygrywasz “scudetto”. Ono rozumie twoje słabe momenty, kryzysy. Pomaga ci je zwalczyć, dostarcza tobie ciągłej motywacji. Tylko w takiej atmosferze mogło nam się coś udać podczas sezonu, który spędziłem w SSC Napoli. Sezonu, w którym trzeba było pokonać wielkie trudności ekonomiczne, ciążące zarazem nad społeczeństwem i które odbijały się także na mnie i na piłkarzach. ( w sezonie 1993 – 94 Napoli zajęło wysokie, szóste miejsce.)
Przejście do Juve, będące prawdziwym ukoronowaniem wspaniałej passy trenerskiej nastąpiło w 1994 roku. Co prezentował, według Pana, wówczas Juventus i co z tych wartości przetrwało do dzisiaj?
Oczywiście najwspanialsze tradycje i prestiż porównywalne jedynie z największymi klubami na świecie. To był klub, o pracy w którym marzył i aspirował każdy. Każdy chciał tu trenować i grać. I co, do którego zawsze miałem przekonanie, że jest najwspanialszy, nawet w czasach kiedy grałem w Sampdorii. Pamiętam, że kiedy wychodziło się na mecz przeciwko Juve, zawsze następowała duża mobilizacja i jednocześnie narastała chęć sprawienia niespodzianki i wygrania. Wszak grało się zawsze przeciwko plejadzie znakomitych gwiazd z wielkimi nazwiskami.
To prawda, wszak wielkie klubu zawsze mobilizowały maluczkich do gry przeciw sobie…
A zwłaszcza wtedy, gdy przeciwnik nie był z tej samej kategorii, co sławny klub. “Sprawić sensacje” – nas w Sampdorii zawsze to elektryzowało, przynajmniej w latach, kiedy ja w niej grałem. To była specyfika tych spotkań, ale nie jedyna. Inną było także to, że faworyt grając z nami, nie dość, że przeważnie miał przygniatającą przewagę, co jest oczywiste, zważywszy na potencjał, to jeszcze w dodatku zawsze miał zagwarantowaną opiekę sędziów. Delikatną, ale skuteczną. Tak było praktycznie zawsze, może poza nielicznymi wyjątkami. Jednak kiedy grasz, to właściwie nie myślisz o tym i w rezultacie cokolwiek się wydarzy, jest dla ciebie w pewien sposób niedostępne, tak jakby było to poza tobą. Jest to zarazem po myśli całej sytuacji, bo przecież jeśli wystąpisz przeciw sędziemu, czasem może zbyt agresywnie – to i tak jest to jego przewaga.
Geniusz Roberto Baggio dołączył do was z innego – bardzo dobrego klubu, Vialli sam w sobie był mistrzem. Czy były to trudne do pogodzenia osobowości, i tak już wyposażone w “duży ciężar charyzmy”?
Prostota problemu brała początek w ich inteligencji i charakterze. W przypadku Baggio i Vialliego, posiadali oni ich wielką obfitość. W dodatku – nie zawsze i niekoniecznie u piłkarzy z wielką klasą występuje ich utemperowanie – ja uważam, że nie jest to niekorzystne, bowiem te cechy pobudzają do rywalizacji. W tamtym czasie mówiło się i pisało całe elaboraty, jakoby Baggio cierpiał na kompleksy Vialliego i odwrotnie. Obydwaj mają specyficzną osobowość, rozdzielającą ich już w szatni, ponadto niezależną wizje futbolu itd. Jednak nie nienawidzili się, nie walczyli ze sobą i nie powodowali w drużynie napiętych sytuacji. Osobowość jest wtedy naprawdę wielka, kiedy potrafi zgodzić się z kimś czy czymś lub pozostać przy swoim i właściwie pokazać to drugiej stronie.
Pan, można powiedzieć, nadzorował ich stosunki poza boiskiem i było to z Pana strony słuszne posunięcie. Spójrzmy zatem głębiej w tę doktrynę, którą moglibyśmy nazwać “przyczyną, a nie skutkiem”?
Dokładnie tak. Myślę, że w życiu codziennym i w futbolu człowiek musi być zawsze ten sam i nie powinien podlegać źle pojętemu consensusowi. Bez względu na sytuację w której działa, nie może rezygnować z wyrażania swojej osobowości. Nie ulegać tym postawom, które spotyka, a które nie akceptuje, nie zabijać swojej natury, swojego charakteru w chłodnym wyrachowaniu.

Ja na pewno nie chciałem kłótni. Powiedziałem, że ten gest nietolerancji nie był zamierzony, jak to sugerowano – przeciwko mnie. Ravanelli był odstawiony od grupy, źle znosił tą decyzje i wchodził na boisko z wielką sportową złością, także wtedy, kiedy desygnowałem go do gry w miejsce Baggio. Jednakże później dałem mu do zrozumienia, że zrobiłem błąd, a polegał on być może na tym, że publicznie nie odpowiedziałem na jego prowokację. Ale właśnie o tym mówiłem wcześniej. Bardziej preferuje gracza, który reaguje być może nawet wulgarnie, ale pokazuje mi jakie jest naprawdę jego zdanie, co myśli, nawet jeśli się myli, niż piłkarza który oficjalnie zachowuje się bez zarzutu, za to potem jątrzy za plecami.
A propos psychologii, mentalności i motywacji, bo i o tym cały czas mówimy. Nie wydaje się bardzo trudne dostarczenie przekonywających argumentów do motywacji zespołowi, który nie odniósł jeszcze sukcesów, jest na dorobku. Z drugiej strony mamy zespół, który wygrał już nie jedno prestiżowe trofeum i ważne jest, aby te osiągnięcia powtórzył. To jednak różnica. Przypadek Juventusu jest tu najlepszym przykładem. W jaki sposób unika się samozadowolenia w drużynie na takim poziomie?
W bardzo prosty sposób – bez przerwy unowocześniając skład. Wierzę, że w ten sposób piłkarz, nawet wielki, będzie myślał, iż sukces może być osiągnięty okazjonalnie, ale monopol na sukces – absolutnie nie. Lecz jest tez cos więcej: piłkarz, który wygrywa, nieświadomie ceni siebie wyżej, nawet jeśli gra na takim samym poziomie. To jest niemal psychologicznie udowodnione. Ja dążę do tego, aby był on “fenomenem autoegzaltacji”, ale polegającej na rozważnym wzroście i pracy nad własnymi elementami. Krótko mówiąc: Więcej wygrywasz – w większym stopniu pokonujesz samego siebie.
Ktoś nazwał Del Piero największym talentem lat 90. Czy jest to opinia, z którą Pan się zgadza? Jest on piłkarzem mogącym stanowić symbol tej drużyny, zdeterminowanej wolą zwycięstwa i dominacji.
Może słowo “symbol” jest trochę przesadzone, chociaż czytelnik może myśleć, że nie jestem skory do zachwytów, do ekstremalnych uczuć. W najprostszy sposób mogę powiedzieć, że Del Piero jest piłkarzem najwyższej klasy, o wielkich walorach technicznych, pochodzących wręcz z jego natury, które wykazują piłkarskiego geniusza. Przy tym Alessandro łączy w sobie wartość moralną, która moim zdaniem, stanowi gwarancję jego obecności w czołówce światowego futbolu na wiele lat. Jest prostym chłopakiem lubiącym grać w futbol nowoczesny i widowiskowy. Prawdę mówiąc, nigdy nie mógłbym uwierzyć, gdyby ktoś powiedział mi, że Alessandro zrobił jakieś głupstwo. To po prostu nie w jego stylu.

A mnie właśnie nie wydaje się, aby Sacchi kiedykolwiek myślał o wygłuszeniu talentu piłkarza. Wręcz przeciwnie. Według mnie, jedynie nawoływał on do maksymalnego wykorzystania tego talentu dla potrzeb drużyny, co jest rzeczą zupełnie inną. Tutaj się z nim w pełni zgadzam: fantazja w grze dla samego siebie jest mniej potrzebna, niż realizacja gry konkretnej, efektywnej. Jeśli zatem chce się kogoś krytykować, trzeba wziąć się nie tylko za Sacchiego, ale i za tego, który tą krytykę wytoczył, nie mając żadnego przygotowania, ani odpowiedniego zasobu wiadomości.
Przejdźmy zatem do mniej stresujących tematów. W świecie futbolu nie istnieją w tak wielkim stopniu, jak choćby w koszykówce czy hokeju na lodzie, rytualne zwyczaje odprawiane np. przed meczem. Czy zabobony i zaklęcia dla odegnania nieszczęścia mieszczą się w Pana trenerskim repertuarze?
Był okres, w którym byłem zabobonny, ale teraz już tak nie jest. Raczej bardziej moi przyjaciele, np. jest ktoś, kto ilekroć moja drużyna zaczyna dla siebie pomyślny okres – np. kilka spotkań bez porażki – nie telefonuje do mnie z obawy przed złamaniem dobrej passy przez swoją rozmowę. To są sympatyczne sprawy, ale nic ponadto. Tak samo sympatyczny był rytuał w każdą niedziele, który miał początek w Pontederze, jeszcze podczas mojej pracy w Serie C. Pewnej niedzieli zdjąłem i odniosłem na ławkę rezerwowych swoje eleganckie ciuchy, tzn. błękitną marynarkę, kamizelkę, krawat, spodnie, mokasyny, zostając jedynie w spodenkach i koszulce. To było całkiem przypadkowe, spowodowane upałem, ale okazało się, że po kilku niepowodzeniach – wygraliśmy wreszcie mecz. Od razu wszyscy stwierdzili, że to dobry omen – i od tamtej pory nie mogłem zmieniać swojego stroju sportowego na meczach mojej drużyny. Rzeczywiście – dobra passa trwała. Tyle że mnie z meczu na mecz było ciężej zwłaszcza kiedy nadeszła jesień i zrobiło się zimno, więc przebywanie na ławce w samych spodenkach i koszulce nie należało do przyjemnych. Niemniej z szacunku do wszystkich – tego zwyczaju przestrzegałem. Nawet do tego stopnia, że kiedy pewnej niedzieli zorientowałem się w domu, że nie ma moich butów, w których zawsze na meczu przebywałem, zdenerwowałem się nie na żarty. Jednak moja żona powiedziała mi, że te buty są u szewca. Dobrze, że ich nie wyrzuciła. Odszukałem tego szewca, wyciągnąłem go w niedzielne popołudnie z domu i zmusiłem aby jak najszybciej buty mi zwrócił. Udało się i proszę sobie wyobrazić, że także i tamten mecz wygraliśmy!
Czy jest taka historia, na pewno spośród wielu, która – Pana zdaniem – może szczególnie symbolizować znaczenie uczucia, które może zjednoczyć taką drużynę, jaką jest Juventus?
Myślę, że jest ich wiele, ale jako tę symboliczną może przytoczę historię pewnego rodzeństwa z Viareggio, Sary i Stefano, dotkniętych wiele lat temu ciężką chorobą, w wyniku której stracili wzrok. Oboje są wielkimi miłośnikami Juventusu, ich pokój jest pełen pamiątek Juve, flag, piłek z autografami, szalików, czapek itd. Często ich odwiedzam i sam przynoszę jakieś upominki. Otóż radość, jaką się u nich wyczuwa z każdej rozmowy i z każdych podarków jest sprawą chwytającą za serce która uświadamia w sposób szczególny, jak wielką rzecz stanowić może mały gest solidarności ludzkiej i jak niezwykłą częścią tej solidarności może być drużyna piłkarska.
Czy możemy wierzyć, że Lippi nigdy nie zostawi Juventusu, po tym co dla niego zrobił, wygrywając wiele ważnych tytułów, w tym ten dla siebie najważniejszy – poczesne miejsce w historii “Starej Damy”?
Ja za swoją pracę otrzymałem już nagrodę. Nie śmiem marzyć o czymś więcej dla siebie – to, co jest, mi wystarcza. Zatem teraz widzę siebie tylko w barwach “Bianconerich”, żadnych innych. Z każdym rokiem zmienia się moje życie razem z Juventusem i Juventus też zmienia się razem zemną. Tak jak zmieniać się będzie cały futbol w najbliższych latach. Myślę, że będziemy okazję na ten temat porozmawiać. Oczywiście, jeśli jeszcze ktoś będzie chciał mnie słuchać.

Dalsze losy Marcello Lpiiego w Juve, nieudana przygoda z Interem, triumfalny powrót do Turynu i Mistrzostwo Świata z Italią, to historia która zna już chyba każdy…

Autor:
opracował: Rafał Maciejewski – hat-TRICK
wyszukał: juveluck

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
13 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze
alex24
alex24
17 lat temu

Ktoś to przeczytał bo mi sie nie chcve:)

zoff
zoff
17 lat temu

A jeszcze jedno, taki mały błąd:

''Oczywiście, jeśli jeszcze ktoś będzie chciał mnie słychać. ''

zoff
zoff
17 lat temu

Dobry kawałek.
P.S Słyszeliście może o książce Alessandro DelPiero +10??Wyszła we Włoszech 13 lutego, będzie polskie wydanie???

Piotrekk
Piotrekk
17 lat temu

No i co? Mam Ci streszczenie napisać?

Railis
Railis
17 lat temu

Bardzo ciekawy artykuł. Lippi to jest postać, rzekł bym "legendarna". Mam nadzieję, że już niedługo będziemy się cieszyć tym Juve, co z 96 roku.

Venomik
Venomik
17 lat temu

Na początku jest błąd:

Właśnie odbywa się ceremonia wręczenia Pucharu Europy piłkarzĄ Borussi Dortmund.
Winno być: piłkarzom 🙂

Michael900
Michael900
17 lat temu

A co to autor nieznany, czy jak?

Misiordon
Misiordon
17 lat temu

Bardzo ciekawie napisane

Chip
Chip
17 lat temu

Świetny artykuł, wielka osobowość 🙂

Alexxxxx
Alexxxxx
17 lat temu

świetne po prostu, warto poświęcić czas i to przeczytać 🙂

juveluck
juveluck
17 lat temu

Autorem tych fragmentów jest autor książki z której one pochodzą... 😐

Łukasz
Łukasz
17 lat temu

I dalej (kto to pisał?!): Uważa, że wszystko zawdzięcza piłkarzą, których miał pod sobą przez ostatnie lata, a także współpracowniką, których wybrał osobiście.
- piłkarzą - piłkarzom
- współpracowniką - współpracownikom

OskarG
OskarG
17 lat temu

dzięki za wskazanie błędów - poprawione.
kto to pisał? - juveluck