Platini: Infantino, Ceferin? Poza swoimi pałacami są nikim

Platini Infantino Ceferin Poza Swoimi Palacami Sa Nikim

Michel Platini w rozmowie z Walterem Veltronim poruszył kilka ciekawych tematów. Od słynnego gestu w finale Pucharu Interkontynentalnego, przez rozstanie z rolą działacza po wspomnienia z Heysel. Były gwiazdor Juventusu analizował również, jak zmieniła się piłka nożna od czasów, gdy był aktywnym zawodnikiem i w jakim aspekcie kierunek zmian okazał się niewłaściwy. Cały wywiad z Corriere della Sera poniżej.

Zaczynamy rozmowę 10 sierpnia o godzinie 10. Jakie znaczenie ma ten numer na plecach piłkarza?

Magia tego numeru związana jest z historią piłki. Od samego początku identyfikował on wszystkich największych – nosili go Puskas, Pelè, Rivera. Liderzy zespołów, wybitni technicy, charyzmatyczni przywódcy nosili ten numer. W marzeniach dzieci z naszych czasów były dwie gwiazdy o zupełnie różnych rolach – dziesiątka i bramkarz. Pół życia spędziłem próbując oszukać bramkarzy, stąd nie potrafię zrozumieć miłości do tej pozycji na boisku. Ale ludzie ich uwielbiali…

Nie wszystkie dziesiątki są takie same…

Europejska dziesiątka to bardziej regista, z kolei południowoamerykańskie dziesiątki grały zazwyczaj bardziej z przodu, niemal jako drugi napastnik. To bardziej dziewięć i pół niż dziesięć. Zidane, ja, Rivera, Puskas – zajmowaliśmy się bardziej organizacją gry, nawet jeśli przy okazji strzelaliśmy sporo bramek.

Urodziłeś się przy ulicy Antoine’a de Saint-Exupéry. To oczywiście jedynie przypadek, ale w kontekście lekkości znaczący…

Lekkość nie była dla mnie wartością, bardziej uczuciem. Bardzo francuskim, dodałbym. Kiedy przeprowadziłem się do Włoch zrozumiałem, że macie bzika na punkcie piłki nożnej, od rana do wieczora nie rozmawiacie o niczym innym. We Francji to była po prostu gra, sport uprawiany dla własnej radości. Nie było kibiców, raczej widzowie. Francja nigdy nic nie wygrała, być może właśnie dlatego. Z tego powodu zupełnie nie rozumiałem presji, jaka ciążyła na włoskich piłkarzach. W Italii piłka przez 6 dni na siedem była pełna komplikacji, aż w końcu nadchodził dzień meczowy. Dopiero wtedy wszyscy przestawali cię dręczyć polemikami i plotkami. To jest moment, w którym piłka jest prawdziwa. Te 90 minut jest przepiękne. Reszta nie.

Wydaje mi się, że włoskie korzenie również miały znaczenie. Zapach sosu do makaronu przygotowywanego przez babcię w Joeuf…

Tak, to były dla mnie magiczne chwile. Chodziłem do szkoły, potem grałem w piłkę, wracałem do domu by odrobić lekcji i zasypiałem. Budził mnie ten cudowny zapach sosu pomidorowego, który zapowiadał danie z makaronem. Jedliśmy go we środy, czwartki, soboty i niedziele. Mój ojciec pracował jako trener i w te dni wracał do domu późno, więc babcia przygotowywała to szczególne danie, którego zapach wypełniał cały dom. Do dzisiaj staram się odnaleźć ten smak makaronu z pomidorami, choć przyznaję, wczoraj wieczorem w Cassis, gdzie mieszkam, jadłem wyśmienite cacio e pepe.

Twój dziadek był murarzem, emigrantem z Włoch. Ojciec – nauczycielem matematyki. Ty – piłkarską gwiazdą. To historia społeczna dwudziestego wieku zawarta w losach jednej rodziny…

Mój dziadek wyjechał do Francji w latach dwudziestych. Nie wiem o nim zbyt wiele, prawdę mówiąc. Żałuję, że nie udało mi się zrekonstruować dokładnie naszej rodzinnej historii. Dziadkowie nie rozmawiali o tym chętnie. Przeżyli najpierw pierwszą, potem drugą wojnę światową. W tym okresie nie było łatwo być Włochem we Francji. Moi rodzice, dzieci włoskich emigrantów, nie mówili w waszym języku, języku moich dziadków. Moja mama pracowała w Cafè des Sportifs, mój ojciec uczył w szkole i trenował dzieciaki, dlatego rzadko kiedy jadaliśmy wspólne posiłki, takie przy których opowiada się rodzinne historie. Z kolei moi dziadkowie nie rozmawiali o swoim życiu, nigdy.

Porozmawiajmy o twoich relacjach z l’Avvocato.

Z pewnością nie byłem jego przyjacielem, to nie była osoba z którą poklepywałbym się po plecach, był dużo ode mnie starszy, a jego autorytet był niepodważalny. Powiem tak: sprawiłem, że był ze mnie dumny. To on chciał mnie w klubie. Sądzę, że myślał w duchu, że to on mnie wybrał, nie Boniperti czy ktoś inny, a to z kolei potwierdzało, jak dobrze zna się na piłce i że nikt nie może mieć co do tego wątpliwości. Pozwolił, abym miał maksymalnie dużą swobodę, na boisku i poza nim. Tak, sądzę, że był ze mnie dumny. I ta myśl sprawia, że jestem szczęśliwy.

Marco Tardelli wspominał mi, że o śmierci Paolo Rossiego dowiedział się z twojego porannego telefonu.

To prawda, zadzwoniłem do Marco, Antonio Cabriniego, Zibiego Bońka. Widziałem się z Paolo niewiele wcześniej w Forte dei Marmi i nie wydawało mi się, żeby był w złym stanie. To była okrutna niespodzianka, prawdziwy szok. Paolo był doprawdy cudowną, wspaniałą osobą. Nie był zwariowany na punkcie piłki, można było porozmawiać z nim na każdy temat. Podkradałem mu papierosy, wściekał się o to mocno. To były wyjątkowe lata, świetnie się bawiliśmy i wiele udało się nam wygrać. Występowałem nie tylko z wybitnymi piłkarzami, ale także z wyjątkowymi ludźmi, z których wielu do dziś pozostaje moimi przyjaciółmi. Tamtego ranka zebraliśmy się wszyscy raz jeszcze, by dzielić ze sobą absurd odejścia Paolo

Jakie są twoje wspomnienia z Heysel?

Złe, okropne. Straszne wspomnienie. Chwile bezpośrednio po meczu były przerażające. Dwa dni po spotkaniu udałem się z Gaetano Scireą do brukselskiego szpitala, aby odwiedzić rannych. To było trudne. Kiedy pomyślisz sobie, że ludzie przyszli, aby cię zobaczyć i nie wróciły już do domów, do swoich rodzin… Bardzo rzadko wracam w rozmowach do tego dnia, nie lubię mówić o cierpieniu innych ludzi, ale było to straszne. Moja matka, głęboko wierząca katoliczka, zawsze przedstawiała mi zrządzenia opatrzności jako decydujące o ludzkim życiu. I ja tak od zawsze uważałem. Śmierć jest częścią życia, wiem o tym. Wiem także, że należy zawsze się podnosić i wracać do walki. Tak zostałem wychowany, tak ukształtowany jest mój twardy piemoncki łeb z Lotaryngii. Zrobiłem tak więc i w tym przypadku, także w tych przerażających dniach miałem w sobie te przekonania.

Jak boleśnie odczułeś zamieszanie związane ze skandalami w FIFA, które zakończyło się wyrokiem na twoją korzyść w szwajcarskim Trybunale?

Osobiście wcale, wiedziałem że nie mam sobie nic do zarzucenia, wszystkie moje działania były prawidłowe. Patrzyłem za to na cierpienie mojej rodziny i bliskich mi osób. Wojna, którą toczyłem skierowana był przeciw niesprawiedliwości. Celem tej kampanii było wykluczenie mnie z FIFA. Zostałem oskarżony przez komisje należące do FIFA, którymi rządzą “oni”. Gdy tylko sprawa wyszła poza krąg piłkarskich funkcjonariuszy, którzy chcieli zapobiec zostaniu przeze mnie prezydentem, wymiar sprawiedliwości przyznał, że racja była po mojej stronie. I to się dla mnie liczy. Na zewnątrz piłkarskiej aparatury zwyciężyłem, wewnątrz – przegrałem. Dlatego nie poddałem się, to była jawna niesprawiedliwość. Ci ludzie zrobili mi krzywdę, olbrzymią. Nie interesuje mnie zbytnio światek FIFA. Dla Infantino czy Ceferina ten świat jest wszystkim ponieważ nic ważnego wcześniej nie przeżyli, poza tym światem są nikim. Oni, zupełnie jak Blatter, zaczęli się liczyć właśnie tam, w tych pałacach, i tylko tam są ważni. Bolało mnie to jakieś dziesięć dni, ale potem szybko zrozumiałem, że tak naprawdę chcieli się jedynie mnie pozbyć, i tyle.

Paradoksalnie zostałbyś jedynym piłkarzem w historii FIFA, który był jej prezydentem. To była twoja wina?

Nie wiem, czy to była wina, ale pewne jest, że administracja FIFA zwróciła się przeciwko mnie. Prezesi krajowych federacji chcieli bym został prezydentem, aparatura FIFA – nie. Łatwo zrozumieć czemu. Szukali więc sposobu, by zablokować moją kandydaturę. Znaleźli płatność sprzed pięciu lat i, co za ironia… FIFA najpierw płaci mi za moją pracę, a potem karze mnie za to, że otrzymałem wynagrodzenie. Absurd, chyba największy. Piłka nożna mnie chciała, ale piłkarska polityka nie.

Co sądzisz o ostatnim przesunięciu środka ciężkości piłki nożnej w kierunku świata arabskiego?

Piłkarze, najlepsi spośród nich, są jak ptaki, które szukają miejsca, gdzie żyje się najlepiej. I gdzie czekają na nich ludzie, a w związku z tym są większe pieniądze. Ja na początku lat osiemdziesiątych przeniosłem się do Włoch, ponieważ był to kraj, w którym zarobki były największe, był więc sercem światowej piłki. Grali tu Maradona, Falcao, Zico. to były lata Mantovaniego, Berlusconiego, l’Avvocato, Azzurri zdobywali mistrzostwo świata, gospodarka miała się świetnie, lata terroryzmu dobiegały końca. Czuć było w powietrzu odnowę, entuzjazm włoskiego społeczeństwa. To samo dotyczyło piłki nożnej. Dzisiaj piłkarze jada tam, gdzie pieniędzy jest więcej. Osobiście sądzę, że bezwarunkowe przyjęcie Prawa Bosmana bez jednoczesnego planu wobec europejskiego sportu było błędem ze strony Komisji Europejskiej. Skończyło się tym, że najbogatsi mogą kupić każdego. A państwa arabskie są bogate, bardzo bogate.

Ale czy ten obecny system ma rację bytu? Kluby piłkarskie, nie tylko włoskie, mają olbrzymie długi…

Ten system jest utworzony tak, by produkować zadłużenie. To system: olbrzymie środki przepływają przez niego i wiele osób z nich korzysta. Taki jest mechanizm transferów. Kupujesz piłkarzy mając nadzieję, że na dwa lata przed upływem kontraktu uda ci się ich sprzedać i zarobić. W latach siedemdziesiątych strajkowałem, by piłkarzom po wygaśnięciu umowy wolno było wybrać, gdzie chcą występować. Do Saint Etienne przeniosłem się jako wolny piłkarz i tak samo do Juventusu. Wybór musi być w rękach zawodnika, bo to jego życie. Teraz wokół świata piłki kręci się tak wiele osób… Tam, gdzie krąży wielka forsa zawsze pojawiają się tacy, którym kasa podoba się bardzo, aż za bardzo.

Pośrednicy są częścią choroby toczącej współczesny futbol?

Nie, myślę że nie. Agenci koniec końców bronią interesów piłkarzy, które przez lata wszyscy mieli w poważaniu.

Czym była dla ciebie porażka fantastycznej drużyny Juventusu w finale Pucharu Mistrzów w 1983 roku w Atenach z HVS Hamburg?

Boniek zawsze mi powtarza, że gdybyśmy wtedy wygrali, to zdobywalibyśmy Puchar Mistrzów przez cztery lata z rzędu. I ma rację. To był finał, pojedynczy mecz, niezmiernie trudny. I planety źle się dla nas ułożyły. Zdarza się, niestety. W tym tkwi jednak piękno piłki. W tamtym okresie każdy mógł wygrać i każdy mógł przegrać. Dziś już tak nie jest. Dziś trzy czy cztery drużyny wygrywają swoje ligi i puchary ponieważ mają więcej pieniędzy niż inne, a co za tym idzie, lepszych piłkarzy.

Któryś z obecnych zawodników szczególnie ci się podoba?

Dzisiejsza piłka jest zupełnie inna niż nasza. Gra się lepiej, ponieważ piłkarze są znacznie lepiej przygotowani. My w wieku siedemnastu lat graliśmy na ulicach, oni mają już za sobą po cztery lata profesjonalnej szkoły piłkarskiej. Dzisiejsi obrońcy są lepsi, grają piłką, nie siłowo, nie mogą grać tak, jak w moich czasach. Messi, Neymar, Haaland, Mbappè – to wszystko wielcy piłkarze.

Poza Messim żaden z nich nie jest dziesiątką.

Dziesiątka tak jak ja ją rozumiem już nie istnieje. Dziś to bramkarz albo środkowy obrońca odpowiada za rozegranie, to on organizuje grę zespołu.

Czy w historii piłki jest zawodnik, przy którego bramce chciałbyś asystować, ktoś kogo chciałbyś uszczęśliwić?

W moich dziecięcych snach kimś takim był Johan Cruijff. Grał w cudowny sposób w czasach, gdy nie było to łatwe. Wówczas jeśli zaczynałeś na boisku drybling było bardzo możliwe, że skończy się on w szpitalu. Obrońcy namiętnie wykorzystywali wślizgi od tyłu, bardzo złośliwe, mało było czasu na to, by wymyślić coś błyskotliwego. Zagrałem w jego meczu pożegnalnym, Barcelona kontra Reszta Europy. To było piękne. Marzyłem o tym, gdy miałem piętnaście lat.

Gdybyś mógł, za pomocą magii, zadzwonić do małego Michela, jakiej życiowej rady byś mu udzielił?

To ciekawe pytanie. Powiedziałbym mu chyba to samo, co powtarzali mi rodzice: “Baw się. Baw się piłką. Piłka nożna to zabawa“. Udało mi się dojść do tego, co osiągnąłem dlatego, że tak podchodziłem do piłki. To samo powtarzam dzieciom: bawcie się i jeśli będziecie w tym dobrzy, jesli okaże się, że macie talent, reszta przyjdzie sama. Tymczasem dzisiaj najpierw pojawia się myśl, by zostać zawodowym piłkarzem, a dopiero później zaczynają grac w piłkę. W moich czasach we Francji nie wiedzieliśmy nawet, że istnieje coś takiego jak zawodowe piłkarstwo. To właśnie powiedziałbym małemu Michelowi: “Baw się dobrze! Ale jeśli ktoregoś dnia pojawi się u ciebie Boniperti, podpisz umowę z Juve“.

To dziwne, że taka osoba jak ty na chwilę obecną pozostaje bez związków z piłką. Są jakieś perspektywy na zmianę tego stanu?

Na razie nie. Zrobiłem wystarczająco dużo. Byłem piłkarzem, trenerem, działaczem. Musiałbym znaleźć interesujący projekt, nowy, dziwny, rewolucyjny. Mam 68 lat, od czterdziestu lat żyję pod presją, ciągle pod lupą. Miałem różnorakie propozycje, ale wszystkim odmawiałem. Cieszę się życiem.

Zostałbyś, na przykład, prezesem Juventusu?

Nikt mnie nigdy o to nie prosił…


Ostatnia sprawa, Michel. Ten obrazek z Tokio, leżysz rozłożony na zielonej murawie, oparty na łokciu i z niedowierzaniem patrzysz na arbitra, który właśnie anulował jedną z najpiękniejszych bramek, jakie można sobie wyobrazić w finale Pucharu Interkontynentalnego pomiędzy Juventusem a Argentinos Juniors…

Tokio było szczytowym punktem dla całej generacji piłkarzy, którzy przeżyli razem przepiękne lata. Wygraliśmy wszystko i brakowało nam już tylko klubowego Pucharu Świata. Tego dnia w Tokio był z nami także syn l’Avvocato, Edoardo. To było decydujące spotkanie. I nagle pojawia się sędzia, który anuluje mi tę bramkę. Akurat tę bramkę – piłka trafiła do mnie po odbiciu się od głowy obrońcy i uderzeniem z woleja zmieściłem ją w samym rogu. Miałem chęć go wówczas zabić. Ten gest to był akt desperacji. Co mam zrobić? Biegnę za nim, policzkuję go, zabijam, duszę? Daję się wyrzucić z boiska i zostawiam drużynę w dziesiątkę. Jak mógł, anulować taką bramkę, w finale Pucharu Świata? Takie gole nawet na treningu wychodzą rzadko… Ale w finale… To jak bramka Van Bastena w meczu decydującym o mistrzostwie Europy 1988. Takie bramki okrążają świat, przechodzi się nimi do historii. Tego dnia udało mi się strzelić tak pięknego gola, a ty mi go anulujesz przez pozycję spaloną zasygnalizowaną przez liniowego z Singapuru? Trzeba było go zabić. Położyłem się na ziemi, oparłem na łokciu, spojrzałem na niego. To był gest sprzeciwu pozbawiony przemocy. Nie był na użytek telewizji, to była czysta desperacja.

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze