Różne stany wesołości
Kibice Juventusu nie są Conte-nti (zadowoleni) i jak tu teraz zrobić żeby stali się Allegri (weseli)?
To musiały być smutne mistrzostwa świata dla Antonio Conte. Jak odarcie z ostatnich złudzeń. Mundial, podobnie jak wcześniej europejskie puchary, wystawił słony rachunek włoskiej szkole futbolu, w której pierwsze ławki zajmowali przecież jego podopieczni z Juventusu.
No transfer, no party
Natomiast ci, którzy w Brazylii wiedli prym, byli dla Starej Damy nie do ruszenia… Juan Cuadrado, Alexis Sanchez, Arjen Robben, Angel Di Maria czy James Rodriguez – jeśli takie nazwiska chodziły po głowie trenera marzącego o skutecznym skoku na Ligę Mistrzów, to musiał je szybko z niej sobie wybić. Turyńska rzeczywistość, w której się znajdował, kazała mu zejść z obłoków na ziemię. Marzenia marzeniami, ale budżet budżetem – musiał się zgadzać, klub miał na siebie zarabiać (co wreszcie zaczęło wychodzić), a nie żyć na garnuszku Fiata i wyciągać do niego rękę, kiedy pojawił się finansowy minus. Conte na mistrzów mógł popatrzeć, ich podziwiać, ale dostać co najwyżej ich lepsze lub gorsze kopie. Na dłuższą metę nie potrafił tego zaakceptować. Za jego piłkarskich czasów po każdych mistrzostwach świata czy Europy Juventus przyciągał najlepszych. Wybierał i kupował w pierwszej kolejności. Ostatnio ustawiał się daleko od lady mercato i brał to, co zostało.
Conte oznaki nie tyle wypalenia, co zmęczenia i przede wszystkim niezadowolenia z polityki transferowej klubu, zdradzał wiele już razy. Jeszcze przed zakończeniem poprzedniego sezonu sam postawił swoją przyszłość pod dużym znakiem zapytania. Stanęło na tym, że nie podpisał nowego kontraktu, który gwarantował mu 5 milionów euro rocznie, ale dał się namówić zwierzchnikom na pozostanie do połowy 2015 roku. Po czym wszyscy zadowoleni z salomonowego rozwiązania rozjechali się na wakacje. Po dwóch miesiącach, 14 lipca, rozpoczął przygotowania do sezonu, a dzień później zakomunikował, że odchodzi. W eleganckim stylu, jak w kulturalnym małżeństwie, w którym coś się wypaliło, ogłoszono rozwód za porozumieniem stron.
Szok, grom z jasnego nieba? Niby tak, ponieważ drużyna i kibice stali za nim murem, w nim widzieli lidera, który miał jeszcze wiele do zrobienia. Z drugiej strony rósł obóz wrogów i nie chodziło o to, że zwycięzców nie lubi się z definicji. Conte stanowił podręcznikowy przykład oblężonej twierdzy. Naokoło same wilki, wiec lepiej zamknąć się w niej z przyjaciółmi i nikogo nie wpuszczać. Dostawało się dziennikarzom, kolegom po fachu, sędziom, każde niepowodzenie miało alibi. Poza tym, posługując się jego ulubioną przenośnią, sprowadził Juventus do roli ubogiego klienta z 10 euro w kieszeni, który zapragnął zjeść w restauracji, gdzie rachunki zaczynają się od stówy. Został więc wyrzucony za próg. Conte zafiksował się w myśleniu, że aby dużo wygrać w Europie, trzeba drogo kupić. Bez tego ani rusz, innej drogi nie ma. Jakby pozostał głuchy i ślepy na to, czego dokonały w ostatnich latach Borussia Dortmund, Atletico Madryt, Sevilla czy Benfica Lizbona – kluby, których możliwości i apetyty na transferowym rynku były lub ciągle są dużo mniejsze niż Juventusu.
Zdublowana konkurencja
Odszedł z poczuciem niedokończonej misji. Sam uciekł przed odpowiedzią na pytanie: czy przyczyną rozczarowujących wyników w pucharach były ograniczenia finansowo-organizacyjne klubu, czy tkwiła ona w nim samym nieumiejącym przestawić się na inne tory? Nie dał sobie jeszcze jednej szansy, nie chciał oddzielić grubą kreską tego, co było, od tego, co będzie, zmierzyć się z inną taktyką, filozofią, dopasować do niej piłkarzy, którzy są w kadrze i ogólnie cieszyć się tym, co ma. A miał wiele, także czasu. Prezydent Andrea Agnelli nie wymagał gwałtownego skoku jakościowego i zwycięstwa w Lidze Mistrzów już w maju 2015 roku. Dwa-trzy sezony to była ta komfortowa dla trenera i realna perspektywa. Teraz chodziło tylko o jakieś światełko w tunelu, krok naprzód, Juventus bardziej europejski i zrównoważony między łabędziem na własnym podwórku i brzydkim kaczątkiem w europejskich pucharach. Oczywiście i tak zrobił więcej, niż ktokolwiek przypuszczał trzy lata temu. To on ponownie wprowadził na włoski szczyt biało-czarną flagę i właściwie ścigał się sam ze sobą, bijąc kolejne rekordy. Nad krajową konkurencją wypracował taką przewagę, jakiej Juventus bodaj nie miał nigdy: nad Napoli – 56 punktów, nad Milanem – 64, nad Romą – 70, nad Interem – 101. Na trzech okrążeniach, w których on kierował superszybkim fiatem, każdego z rywali zdublował, a tego, z którym było najwięcej rachunków do wyrównania (Inter), nawet dwukrotnie. Conte miał swoje wady, ale był wielki: nienasycony, charyzmatyczny, skuteczny motywator, perfekcjonista, po prostu właściwy człowiek we właściwym miejscu i właściwym czasie.
Na wojnie z Berlusconim
Po nim nastaje o dwa lata starszy Massimiliano Allegri. 45. trener w historii klubu, zwolniony z Milanu w styczniu tego roku po 3,5 roku pracy i zmagań z Silvio Berlusconim. Przywitany w Turynie wyzwiskami, gwizdami, burzą w mediach społecznościowych i na forach internetowych. Jednym słowem – niechciany. To jednak tęgi fachowiec z klasą, który umie zdobywać góry. Wprawdzie to tylko przedsezonowe dywagacje, które mogą minąć się z rzeczywistością, ale niewykluczone, że to szkoleniowiec bardziej niż Conte skrojony na europejską miarę. Być może to jego Juventus przestanie innych w Serie A wpędzać w kompleksy, ale sam się ich pozbędzie w Lidze Mistrzów.
Ma swoje zasady (odnośnie do taktyki, to kwartet w defensywie) i sztywny kręgosłup. Jest uparty i niezależny, co nie podobało się jego pracodawcom w Cagliari i Milanie i czasami zaprowadziło go na manowce. Pierwsze, co przychodzi na myśl, to odstawienie na bocznicę Andrei Pirlo. Zgoda, dla Milanu i swojej reputacji podjął złą decyzję, ale nawet Pirlo wielokrotnie tłumaczył, że zmiana otoczenia była mu potrzebna, stała się niezbędnym bodźcem, żeby wrócić na najwyższy poziom. Jemu więc Allegri, choć w niezamierzony sposób, pomógł. I teraz obaj spotykają się w Juventusie. Pirlo przedłużył kontrakt o dwa lata, ale metryki nic oszuka. Koniecznością jest znalezienie alternatywnego ustawienia linii środkowej i może nawet nieco innej pozycji dla starego mistrza (już na mistrzostwach świata grał inaczej niż w Juve, mając za plecami Daniele De Rossiego i być może do takiego Pirlo należy się przyzwyczajać). I głowa w tym Allegriego.
Na pewno czymś zaskoczy, jak w poprzednim klubie metamorfozą Kevina-Prince’a Boatenga. W Milanie odniósł największy sukces w postaci mistrzostwa Italii. Wiele zyskał i wycierpiał podczas wojny domowej z Berlusconim. Z jednej strony właściciel wspierał go takimi zawodnikami jak Zlatan Ibrahimović, Robinho, Boateng czy Mario Balotelli, z drugiej – łajał przy byle okazji, podważał kompetencje i podrywał autorytet. On to wytrzymywał i nigdy się nie ugiął. Pokazał charakter. Na jeszcze większy szacunek zasłużył po tym, co zrobił w Cagliari. Ta drużyna z sezonu 2008-09 była zdecydowanie najlepszą z wszystkich tak zwanych prowincjonalnych w tym wieku. Świetnie zorganizowana, przygotowana pod każdym względem, umiejąca grać swoje bez względu z kim i gdzie. Występy na San Siro z Interem, w Turynie z Juventusem, w Rzymie z Lazio na długo pozostały w pamięci i pozwoliły wypłynąć na głębsze wody. W Juventusie nie powinien się utopić.
Autor : Tomasz Lipiński
Źródło : Piłka Nożna 30/2014
Zdjęcia pochodzą z galerii JuvePoland