#FINOALLAFINE

Teraz albo nigdy

Wprawdzie jeszcze trwają spory między szukającymi dziury w całym a niewidzącymi żadnych przeszkód, ale Serie A na pewno restartuje i skonsumuje należną jej porcję 11 kolejek. Będą one jak koło ratunkowe rzucone tym, którzy mieli po włoskich stadionach pływać w żółtych czepkach, tymczasem ledwo utrzymują się na powierzchni.

Z grona podtopionych wyławiamy tylko pierwszoroczniaków (w lidze lub obecnym klubie) z głośnymi nazwiskami i bogatym CV. Wcale nie zamierzamy się nad nimi użalać i tłumaczyć, jak mieli ciężko. Nie poszło im tu, pójdą gdzie indziej, swoje zarobią, już o to zadbają menedżerowie. Ciekawi nas tylko, ilu z nich wykrzesze z siebie dość ambicji i wykorzysta ostatnią prostą, żeby za linią mety nie zostać ze wstydliwą etykietką “calciobidone”.

PLAJTA BANKU

Termin przemianowany z bidone d’oro jest dość pojemny. To synonim źle ulokowanych dużych pieniędzy, kompletnego nieprzystosowania do nowych warunków, rozminięcia nadziei z rzeczywistością. Mówiąc delikatnie – klapa na całej linii, a mówiąc wprost – obciach roku. Na liście laureatów plebiscytu organizowanego od 2003 roku znajdziemy szlachetne nazwiska: począwszy od Rivaldo przez Christiana Vieriego, Adriano (trzykrotny zwycięzca, rekordzista), Ricardo Quaresmę, Diego Forlana, Geoffreya Kondogbię, Gabriela vel Gabigola, a skończywszy na Patricku Schicku.

Statystyki z przeszłości najmocniej uderzają w Inter. Wielce prawdopodobne, że i przy podsumowaniach za ten sezon, jakkolwiek by on się nie skończył dla całej drużyny niebiesko-czarnych, jakaś jednostka z armii Antonio Conte okryje się niechlubną sławą. Kandydatów jest co najmniej trzech.

Patrząc na suche fakty, na plan pierwszy wysuwa się Alexis Sanchez. Najbardziej zapamiętany z szóstej kolejki, kiedy strzelił jedynego gola po powrocie do Serie A i żeby nie było za dobrze, to w pierwszej akcji po przerwie za próbę wymuszenia rzutu karnego obejrzał drugą żółtą kartkę. Później kontuzja i w sumie niewiele minut spędzonych na boisku. Nie podskoczył nawet do kolan duetowi Romelu Lukaku – Lautaro Martinez. Według stanu na dziś, nie ma więc mowy, żeby Manchester United zarobił 27,5 miliona euro przy zamianie umowy o wypożyczeniu na transfer definitywny.

W tak mizernym świetle ustawiają Chilijczyka rzeczone suche fakty, ale przecież głęboki cień okrywa go od kilku już lat. Mało kto w Interze naprawdę wierzył, że nagle zejdzie z niego korozja i ponownie zabłyśnie. W związku z tym aż tak dużym rozczarowaniem nazwać go nie można. Szoku więc nie wywołał, co oczywiście znacznie zmniejsza jego szanse na wygranie plebiscytu.

Z Diego Godinem sprawy miały się zupełnie inaczej. On na pierwszy rzut oka wyglądał jak bank szwajcarski: pewny i opłacalny. Dodatkowo spodziewane profity miały spływać na konto Interu przy zerowym wkładzie początkowym. A późniejsza składka roczna w wysokości 5 milionów euro nadal kusiła jak promocja.

Wiek Urugwajczyka raczej nie zawierał dużego ryzyka. Inter już inwestował w taki kapitał. Na Brazylijczyku Lucio sportowo zarobił potrójną koronę, na Serbie Nemanji Vidiciu tylko stracił. Teraz szala niebezpiecznie przechyla się na serbską stronę. Godina od początku uwierała taktyka Antonio Conte. Nie dość, że męczył się w trójce w defensywie, to jeszcze nie dostawał zadań środkowego. Nie przekonywał. Dlatego im dalej w las, tym częściej rąbał młodszy o trzynaście lat i nieporównywalnie tańszy w utrzymaniu Alessandro Bastoni.

Christian Eriksen nie odpalił w Interze od pierwszego meczu ani od drugiego i jeszcze nie okazał się dla drużyny z Mediolanu żadnym wzmocnieniem.

Christian Eriksen też jest trudnym orzechem do rozgryzienia. W odróżnieniu od Godina trafił na zajęcia Conte później, dopiero pod koniec stycznia, ale tak samo na razie nie trafił w schematy. Dziwne, bo miał przecież grać na zasadzie wytnij (najlepsze momenty) w Tottenhamie i wklej do Interu. Tak to jednak nie zadziałało. Tylko w ligowym debiucie wybiegł w podstawowym składzie. W kolejnych trzech meczach uzbierał ciut ponad godzinę. Pozostaje bez ważnych liczb zarówno w Serie A jak i Pucharze Włoch. Nadszarpniętą na starcie reputację jako tako uratował w Lidze Europy. Nikt go jeszcze nie skreśla, ale obawy, że tak jak Godin nie stał się drugim Lucio, tak on nie okaże duńską wersją Wesleya Snejidera, rosną i nie dają spokoju.

BUBEL Z FRANCJI

Juventus cieszył się z Adriena Rabiota jak tylko można cieszyć się z luksusowego towaru, który wyrwało się za darmo. Wiadomo, że było to umowne zero, bo brak transferowej opłaty wywindował mocno w górę kwotę za podpisanie kontraktu i pensję, akurat tę do wysokości 7 milionów euro. I nikt nie protestował, bo nic nie szkodziło, żeby niedoszły książę Paryża wbił się na przykład w buty porzucone w Turynie przez rodaka Paula Pogbę. Miał szyk i elegancję, talentu tyle co pychy i bezczelności, co jeszcze wtedy poczytywano za zaletę. Już nie. Podczas pobytu w Turynie w całej krasie pokazał tylko charakter, a raczej charakterek.

Francuz od pierwszych tygodni tego sezonu sprawiał wrażenie zawodnika, który oczekiwał, że wszystko zostanie mu podane na złotej tacy, on o nic nie musi zabiegać, o nic walczyć, bo po prostu mu się należy. Kiedy zrozumiał, że jest inaczej, naburmuszył się, obraził i wyłączył. Maurizio Sarri nie pogrzebał go żywcem, dawał nawet więcej minut niż pozostałym nowym, zwrotnie dostawał kompletną nijakość oraz brak woli i energii.

W maju Adrienek niespecjalnie spieszył się z powrotem do Turynu. Zamiast 14 dni przed wyznaczoną datą wspólnych treningów, stawił się 9, przedostatni w kolejności – tylko za Gonzalo Higuainem, który jednak miał ku temu uzasadnione powody (choroba matki). Trudno o bardziej wymowny dowód, że mu już nie zależy. Włoscy dziennikarze obliczyli, że każdy jego występ kosztował Juventus 315 tysięcy euro. Za tę cenę ani gola, ani nawet asysty. Drogi to bubel. Stara Dama nie będzie trzymała go na siłę. Przeciwnie z radością uwolni się od jego fochów i płacenia wysokiej gaży oraz z miłą chęcią zarobi jakieś 20 milionów, który wyłoży następny ufny w przemianę Francuza z rozkapryszonego chłopca w poważnego mężczyznę.

NAGI KRÓL Z NEAPOLU

Aurelio de Laurentiis nigdy tak głęboko nie sięgnął do kieszeni jak przy kupowaniu Hirvinga Lozano. 23 lata, 40 goli i 23 asysty w 79 meczach dla PSV Eindhoven plus fajne statystyki w reprezentacji Meksyku pozwalały żywić nadzieję graniczącą z pewnością, że 42 miliony euro przełożą się na coś konkretnego. Jego nadejście oznaczało kłopoty dla Lorenzo Insigne (zwłaszcza dla niego) i Jose Callejona, którzy mieli nosić halabardę za nowym królem Neapolu. Król okazał się nagi.

W debiucie strzelił gola, stając się tym samym pierwszym Meksykaninem z golem w Serie A. Fakt miał miejsce na stadionie Juventusu, co tylko dodawało mu mocy i splendoru. Wszedł po przerwie przy wyniku 0:3 i przyczynił do zmiany scenariusza. Happy endu ostatecznie nie było, Bianconeri wygrali 4:3, ale Lozano mógł czuć się małym wygranym. Carlo Ancelotti w niego wierzył, choć pokłady trenerskiej wiary kurczyły się z tygodnia na tydzień. Trudno, żeby było inaczej, skoro na drugiego i trzeciego gola kazał czekać do listopada. Żaden z ofensywnych zawodników nie dysponował tak marnym dorobkiem. Po zmianie trenera jego akcje zleciały na pysk. Gennaro Gattuso bez żadnych skrupułów przygwoździł go do ławki i posłał do gry od początku tylko w pucharowym spotkaniu z Perugią. W 2019 roku uciułał niewiele ponad 45 ligowych minut. Na mecz z Barceloną w Lidze Mistrzów nie został włączony do kadry.

Jako kolega klubowy Lozano przystępował do tego sezonu Simone Verdi. Po dwóch kolejkach to się zmieniło i De Laurentiis odzyskał prawie połowę z tego, co zainwestował w Meksykanina. Prezydenta Torino – Urbano Cairo, który cieszy się opinią wielkiego sknery, musiało tym mocniej zaboleć wyłożenie takiej kwoty. Tym mocniej też przeżywał rozczarowanie z Verdim związane. Najdroższy piłkarz w historii klubu nie wprowadził drużyny na nowe tory, co gorsza – sam częściej przypominał wagon pełen węgla niż nowoczesną lokomotywę. Na razie stanął na 1 golu i dużym kredycie zaufania (i nie tylko) do spłacenia.

WHY ALWAYS HIM?

W ślady Schicka śmiało może pójść Leonardo Spinazzola. Owszem, ciekawy to skrzydłowy, z naprawdę dużym potencjałem. Pokazał to bardziej w Atalancie, w Juventusie przeszkodziły mu kontuzje. Aż dziwne, że za tak kruche tworzywo Roma zapłaciła blisko 30 milionów euro. Stołeczne powietrze nie podziałało na niego ozdrowieńczo, ze zdrowiem nie chciało być specjalnie lepiej. A jak się w końcu nieco poprawiło, forma odjechała w nieznanym kierunku. Nie przeszkodziło to trenerowi Paulo Fonsece zrezygnować z usług Alessandro Florenziego. Zresztą przed Spinazzolą też szeroko otworzył drzwi na świat. W styczniu Roma z Interem zamierzały wymienić się piłkarzami. W jedną stronę napastnik Matteo Politano, w drugą – chyżonogi skrzydłowy. Tu zgoda, tam zgoda, wszyscy zadowoleni, ale był wyjątek. Lekarz Interu po medycznych testach nie podpisał się pod tym transferem. Spinazzola został zawrócony do Wiecznego Miasta i natychmiast rozpoczął kampanię oczyszczającą swoje dobre imię: że nie jest piłkarskim inwalidą i jeszcze wszystkim pokaże, na ile go stać. Od stycznia stać go było jedynie na przegnanie rywalizacji z Bruno Peresem. A trzeba wiedzieć, że Brazylijczyk powrócił do Rzymu, bo nie miał dokąd pójść. Chciał w ciszy przeczekać do następnego wypożyczenia lub transferu, w najlepszym przypadku – zorientować się, czy do czegoś się nada. Był jak piąte koło u wozu, nikt na niego nie liczył. Tymczasem wkradł się do podstawowego składu kosztem zawodnika wartego 30 milionów.

Po drugiej stronie Rzymu, w Lazio mianowicie, zagadka, ale zdecydowanie mniejszego kalibru, dotyczy Słowaka Denisa Vavro. Miał być jak Milan Skriniar, jest duchem z przyczepioną ceną ponad 10 milionów, który ucieleśnił się w Serie A raptem 5 razy.

W tym towarzystwie nie mogło zabraknąć jeszcze kogoś. Kogoś, kto rozczarowuje permanentnie. Kogoś, kto wracał na ojczyzny łono po rozgrzeszenie. Nie zasłużył na nie. Ci nieliczni, którzy mimo wszelkich przesłanek, że to nie może się udać, wierzyli, że dzięki grze w słabej Brescii i przede wszystkim bliskości rodzinnego domu na Mario Balotellego spłynie laska pańska, pomylili się w obliczeniach. Jeszcze raz nie wyszło. Why always him? Bo w głowie niezmiennie hula wiatr.

Do momentu przerwania rozgrywek nie dał jednego powodu do zachwytu, był bodaj najmniej biegającym piłkarzem w całej lidze. Na pierwszych treningach przed wznowieniem sezonu zjawił się wyraźnie zaniedbany, w końcu wypiął się na klub. Według prezydenta Massimo Cellino myślami jest już gdzie indziej. Jednak po klęsce w Brescii nawet dla Mino Raioli będzie nie lada wyzwaniem ulokowanie go w ciekawym miejscu. Niedługo bardziej się przyda i więcej zarobi w reality show niż w jakimkolwiek klubie na świecie.

CALCIOBIDONE 2019-20 WG PN:

  1. Adrien Rabiot (Juventus)
  2. Mario Balotelli (Brescia)
  3. Hirving Lozano (Napoli)
  4. Diego Godin (Inter)
  5. Davide Zappacosta (Roma)

Autor: Tomasz Lipiński

Źródło: Piłka Nożna 22/2020

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
5 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze
Jarutis
3 lat temu

Mnie zastanawia czemu kilka nazwisk ktorę są opisywane nie znajdują się na liście, ale ok "top5" i może się nie załapali, ale 5 miejsce Zappacosta a w artykule o nim ani słowa

Maly
3 lat temu

a jakim to cudem Adriano aż 3 razy wygrywał? skoro to niby pierwszoroczniacy? dla niego robili wyjątki?

pawel_DP10
3 lat temu

Gdyby nie widzimisię Sarriego to bardziej opłacało by sie pogonic teraz za gotowke Rabiota, niż Cana w zime. Jakos Turek wydawał sie lepszy w pomocy niż mamisynus

Samael
3 lat temu

Wszyscy rozpływają się w zachwytach nad Conte, najbardziej kibice Juventusu a tutaj trzy "bidony" dla piłkarzy Interu...