“Nawiedzony” przez Juve. Wywiad z Fernando Llorente
Fernando Llorente to rasowy goleador. W minionym sezonie pokazał wszystkie zalety, które spowodowały, że Juventus tak bardzo chciał wyrwać go z Athletic Bilbao. Obecnie napastnik czuje się człowiekiem spełnionym: “Pragnąłem wielkiej piłki i tu mój sen się spełnił”.
Zabawnie czyta się dziś notki prasowe dotyczące Llorente z września ubiegłego roku. Pełno w nich powierzchownych sądów, w dużej mierze biorących się z małej znajomości napastnika, który jednak na przekór nim pokazał się jako klasowy zawodnik.
Prawdą jest, że początkowo hiszpański napastnik miał normalne problemy z adaptacją do gry i godnym marines treningiem Conte. Jednak gdy tylko udało mu się odzyskać szczytową formę fizyczną, dał dowody swojego talentu i stał się podstawowym graczem w sezonie, który zapamiętany zostanie z trzeciego scudetto i bicia rekordów.
Osiemnaście bramek, spośród nich 16 w lidze, a dwie kolejne w europejskich pucharach (obie strzelone zresztą Realowi). Trzeci, po Tevezie i Pogbie, jeżeli chodzi o liczbę strzałów na bramkę. Nieźle jak na piłkarza, który trafił do Juve po sezonie, w którym z rzadka pojawiał się na boisku i który musiał od zera poznawać funkcjonowanie drużyny. Choćby to, że od napastnika wymaga się także grania w defensywie.
Oto on, Król Lew. Gracz siejący zniszczenie w formacjach obronnych przeciwników, a zarazem idol dziewcząt ceniących w nim bardzo mało piłkarskie cechy. Patrząc w przeszłość Fernando nie chce polemizować z niedawnymi krytykami, jedynie precyzuje: “Ludzie, którzy wtedy o mnie pisali, nigdy nie widzieli jak gram. Nie było łatwo, treningi Conte były niezwykle ciężkie, co więcej, potrzebowałem czasu, by zrozumieć, jakich zagrań wymaga od napastników “. Najgorszy był okres, gdy zespół rozgrywał towarzyskie spotkania w USA. Wszystko znalazło się na jego barkach. Oczekiwania w stosunku do niego były naprawdę wysokie. Pojawił się w aureoli mistrza świata i Europy. Jednak na jego pierwszą bramkę w oficjalnym spotkaniu kibice musieli czekać aż do meczu z Veroną 22 września. Lecz gdy tylko udało mu się przełamać zły czar, okazał się być idealnym wsparciem dla Teveza i już nic nie mogło go powstrzymać. Dla HJ Magazine Llorente opowiada swoją historię, zaczynając od chwil, gdy mógł tylko marzyć o staniu się jednym z najlepszych piłkarzy globu.
Fernando, piłka nożna to Twoja pierwsza miłość?
Futbol od małego był moją wielką pasją. Nie miałem innych planów, zawsze było dla mnie jasne, co chcę robić w życiu. Dlatego właśnie wyjechałem z mojego miasteczka, Rincon de Soto w regionie La Rioja, gdzie zostawiłem rodziców, mając zaledwie dziesięć lat. Miałem olbrzymie szczęście, że moja mama i tata zgodzili się, bym opuścił ich w tak młodym wieku. Rodzice zawsze zdawali sobie sprawę, że pragnę zostać ważnym zawodnikiem. Udało mi się, choć wymagało to ode mnie wielkiego poświęcenia. Osiągnięcie celu zrekompensowało mi jednak wszystkie trudy i obecnie czuję, że jestem uprzywilejowany. Zresztą odniosłem znacznie większy sukces, niż tego oczekiwałem, zdobywając miejsce w reprezentacji Hiszpanii wygrałem trofea, o których nawet nie śniłem.
Wyjaśnijmy więc od razu pewną nieścisłość – jesteś mieszkańcem La Rioja, nie Baskiem?
Istotnie. Choć jestem związany z Bilbao i baskijską kulturą, bo to tam stałem się piłkarzem.
Bilbao było jedynie istotnym etapem na Twojej drodze. Twoje ambicje sięgały chyba dalej niż tylko do baskijskiego zespołu?
Athletic to szczególna drużyna, złożona jedynie z baskijskich piłkarzy, nie ma tam prawdziwego mercato. Zatem nie wiedząc, co mnie spotka, wyobrażałem sobie, że całą karierę będę grał w jednej koszulce. Niemniej jednak na pewnym etapie odezwało się we mnie pragnienie, by coś zmienić, chciałem odejść i poszukać sobie drużyny marzeń, która pozwoliłaby mi zrobić krok naprzód i piłkarsko się rozwinąć. Nie było to łatwe, kiedy dokonujesz wyboru nigdy nie wiesz, czy okaże się trafny.
Teraz możesz już powiedzieć, że się nie pomyliłeś?
Musiałem zaaklimatyzować się w pośpiechu, bo od razu czułem się bardzo istotny. To było coś niesamowitego.
W momencie, gdy wyjeżdżałeś z Hiszpanii miałeś jakieś inne możliwości poza Juventusem?
Tak naprawdę tutaj chciano mnie bardzo mocno i pokładano we mnie wielką nadzieję. Nie miałem wątpliwości.
Aby poczuć się dobrze w nowej rzeczywistości pokazałeś ogromny intelekt i wrażliwość i pojawiłeś się w Turynie z bardzo dobrą znajomością włoskiego. Jak to się stało, że zacząłeś uczyć się języka z wyprzedzeniem?
Chciałem jak najszybciej móc zintegrować się z nowymi kolegami, ze środowiskiem, w którym przyjdzie mi żyć. Wydawało mi się, że to najprostszy sposób na ułatwienie sobie poznania kraju, który w gruncie rzeczy kulturowo nie odstaje tak bardzo od Hiszpanii.
W ten sposób Llorente stał się dopiero drugim, po Luisie Del Sol, Hiszpanem w ponadstuletniej historii Juventusu. Nie wydaje Ci się to dziwne?
Mówiono mi, że Hiszpanie nie mają tutaj szczęścia. To zdecydowanie dziwne. Ja jednak nie mogę narzekać, a moje położenie wciąż może się jeszcze poprawić. Wydaje mi się, że w stu procentach pasuję do tej drużyny.
Gdy pojawiłeś się w Juventusie, odniosłeś może wrażenie, że znalazłeś się w całkowicie odrębnym świecie?
Tak, wielu rzeczy musiałem się dopiero nauczyć. Po tylu latach spędzonych w jednej drużynie byłem przyzwyczajony do konkretnego sposobu gry. Przede wszystkim trudno mi było przyswoić zasady gry Conte, ale niełatwo było także zestroić się z nowymi kolegami. Nie mówiąc już o tym, że w Juve pracuje się znacznie intensywniej i w inny sposób. Wiedziałem, co mnie czeka, a jednak rzeczywistość przerosła wyobrażenia. Trenowałem długo, zanim pojawiłem się na miejscu, by nie sprawiać wrażenia nieprzygotowanego. Mimo to, jak było widać, na początku miałem problemy.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie w trakcie pierwszych dni w Turynie?
Ludzie. Ich entuzjazm, który niósł mnie od samego lotniska, był niewiarygodny. Kibice śpiewali pieśni z moim nazwiskiem, nigdy nie spodziewałbym się czegoś takiego. To była piękna niespodzianka. A potem trafiłem do siedziby klubu, zostałem przyjęty przez prezydenta Agnellego, trenera oraz kolegów. Wszyscy oni sprawili, że poczułem się jak w wielkiej rodzinie, jakbym trafił do domu, to dało mi wiele ufności w przyszłość.
Llorente i Tevez jak Del Piero i Trezeguet. Podoba Ci się to porównanie?
Świetnie się rozumiemy, choć gramy ze sobą dopiero od paru miesięcy. To znaczy, że wciąż możemy być lepsi. Carlitos jest wojownikiem, świetnie się zastawia. Nie jest wysoki, ale trudno go ominąć.
Zdążyłeś pokazać się jako świetny napastnik, ale nie zdajesz się być typowym, żyjącym z goli łowcą bramek.
Strzelanie bramek jest ważne, ale ja jestem altruistą. Lubię grać dla drużyny, jeśli któryś z kolegów jest ode mnie lepiej ustawiony, nie widzę powodu, czemu miałbym do niego nie podać.
Ani Ty, ani Tevez nie pojechaliście na Mundial. Trzydzieści cztery strzelone razem bramki nie wystarczyły by przekonać Del Bosque i Sabellę. Jak to wytłumaczysz?
Oglądając mecze mistrzostw świata w telewizji to faktycznie może wydawać się dziwne. Ale to do selekcjonerów należy decyzja, my nie możemy nic na to poradzić.
Mnóstwo spektakularnych bramek zdobywasz po strzałach głową, ale wiele innych pięknych trafień padło po uderzeniach nogami. W czym, Twoim zdaniem, jesteś lepszy?
Gdy byłem chłopcem moją największą zaletą były strzały nogami. Potem sporo urosłem i musiałem dostosować się do zmieniających się warunków fizycznych. Pamiętam taki okres kiedy byłem nastolatkiem i trudno było mi nauczyć się panować nad własnym ciałem. Nie jest łatwo wykorzystywać swoje zalety, gdy najpierw jesteś mały, a potem szybko rośniesz – a to właśnie mi się przydarzyło. W nieunikniony sposób tracisz na szybkości. Na szczęście udało mi się zachować talent, z którym się urodziłem.
Pamiętasz pierwszą ważną bramkę w swojej karierze? Którą z strzelonych już w barwach Juve byś wybrał?
Nie będę sięgał daleko wstecz, wystarczy wspomnieć trafienie w Lidze Europy sprzed dwóch lat, w meczu przeciwko Manchesterowi United. Tutaj wszystkie trafienia miały swoją wagę, bo dodawały mi pewności siebie i pozwalały się rozwijać. Jednak na długo zapamiętam bramkę strzeloną lewą nogą Livorno, a także trafienie piętą w meczu z Sassuolo.
Piłka nożna we Włoszech nie przeżywa obecnie najlepszych chwil. Poza Juventusem, Romą i Napoli mało kto pokazywał dobrą piłkę. Rywalizacja jest ostra, ale brakuje prawdziwego widowiska. Jak sytuacja wygląda z perspektywy neofity?
Odkryłem tutaj bardzo taktyczną piłkę nożną, drużyny które nigdy nie tracą równowagi. Tracą bramkę albo dwie, ale nie zmienia to ich nastawienia do gry. W Hiszpanii jest inaczej – zespół, który przegrywa, natychmiast się odkrywa, stara się odwrócić losy meczu na własną korzyść. Zauważyłem to zjawisko szczególnie w konfrontacjach z Juventusem. Dla przykładu weźmy derby – my strzeliliśmy gola jako pierwsi, ale Torino nie otworzyło się, by zremisować, ruszyło naprzód dopiero w ciągu ostatnich dziesięciu minut.
Skoro mówimy o Hiszpanii… W tym roku dwie drużyny z Twojego kraju spotkały się w finale Ligii Mistrzów. Europejskie puchary stają się coraz bardziej hiszpańskim dominium?
Real i Barcelona to od wielu lat pewniacy, jednak w tym sezonie zaskoczyła mnie postawa Atletico Madryt, zarówno w lidze, jak i w pucharach. Nie pozostaje nic innego, jak zachwycać się i oklaskiwać drużynę Diego Simeone. Generalnie hiszpańskiej piłce wyszło na dobre to, że w końcu zaczęła prowadzić do zwycięstw. Znaczącym zwrotem były Mistrzostwa Europy 2008. Dzisiaj także na poziomie reprezentacji narodowych jesteśmy świadomi własnej wartości. Tak samo wygląda to w przypadku Juventusu – zwycięstwa pomagają w odnoszeniu kolejnych zwycięstw.
Jak bardzo brakuje Ci Hiszpanii i związanego z nią stylu życia?
Jestem daleko od kraju dopiero od paru miesięcy, nie udzieliła mi się jeszcze nostalgia, także dlatego, że tu czuję się jak w domu. W gruncie rzeczy Włochy bardzo przypominają Hiszpanię, zarówno pod względem kultury, jak i stylu życia.
Sport to dla Ciebie jedynie piłka nożna, czy masz też inne pasje?
Lubię tenis, ale jedynie z perspektywy widza. Znam Ferrera i Nadala, oglądanie ich to prawdziwe widowisko. Generalnie staram się śledzić występy hiszpańskich sportowców. W koszykówce Paula Gasola, w sportach motorowych Fernando Alonso. Szczególnie podziwiam tego ostatniego, udało mi się go zresztą poznać osobiście w ubiegłym roku podczas zawodów na torze w Monzy.
Jak wygląda życie w Turynie?
Zaaklimatyzowałem się bardzo szybko. Mieszkam w centrum, dwa kroki od Piazza San Carlo, bardzo lubię spacerować tam wieczorami, kiedy jest już spokojnie. Chadzam do tych samych lokali, co moi koledzy z drużyny. Treningi są bardzo ciężkie, sprawiają, że odchodzi ci ochota na zabawę. Dlatego obecnie znacznie bardziej cenię sobie odpoczynek.
Twoja narzeczona, Maria Lorente (przez jedno “L”) często do Ciebie dołącza?
Czasami faktycznie mi towarzyszy, ale najczęściej mieszkam tylko z rodzicami. Maria jest endokrynologiem w Hiszpanii i w trakcie robienia specjalizacji miała możliwość odbycia stażu w innym kraju. Wybrała Turyn, pracowała w szpitalu Molinette. Spędziła tu trzy miesiące.
Znacie się niemal od dziecka. To piękna historia.
Tak, poznaliśmy się w Bilbao gdy oboje mieliśmy po osiemnaście lat. Ona uczyła się, a ja byłem jeszcze zawodnikiem, który dopiero zamierza coś osiągnąć. W hotelu, gdzie zakwaterowani byli piłkarze spoza miasta, mieszkali także studenci. Maria przyjechała z San Sebastian i nie miała bladego pojęcia o piłce. Teraz ogląda każdy mecz.
Kiedy spotkaliśmy się w centrum Turynu by zrobić zdjęcia do tego wywiadu, potwierdziło się jak wielką admiracją darzą Cię dziewczęta. I nie chodzi tu o Twoje panowanie nad piłką. Maria jest zazdrosna?
Nie bardzo. Ja z kolei nie jestem w ogóle zazdrosny, nie mam ku temu żadnych powodów. Podobam się kobietom? Nie zwracam na to uwagi, jestem normalnym człowiekiem, wolę gdy mówi się o mnie, jako o piłkarzu. Nawet jeśli chętnie przyjmuję propozycje sesji dla magazynów, które nie są związane z moim fachem.
Kariera napastnika się udała, z karierą muzyka było już gorzej?
W dzieciństwie grałem na pianinie i na klarnecie. Uczyłem się grać przez pięć lat. Dzisiaj niewiele z tego pamiętam. Już w Bilbao musiałem odłożyć na bok marzenia związane z muzyką. Pomiędzy szkołą a treningami nie miałem już czasu, by ćwiczyć grę.
Co chciałbyś wygrać w nadchodzącym sezonie?
Byłoby pięknie zdobyć europejski puchar. Tego brakuje zarówno mnie, jak i Juventusowi i jego kibicom. Ale kolejne scudetto też nie będzie złe. Niemniej jednak nie można uważać nas za faworytów tylko dlatego, że w poprzednim sezonie zdobyliśmy 102 punkty. Liga to maraton, Liga Mistrzów jest krótsza, dlatego rywale są bardziej bojowo nastawieni. Ważne, by nie poddawać się presji i liczyć także na odrobinę szczęścia.
Autor : Fabio VergnanoTłumaczenie: dhoine
Źródło : HJ Magazine (lipiec 2014)