Zły, gorszy, najlepszy
O Jezus, Mario – być może tak krzyknął chorwacki komentator po niewykorzystanej stuprocentowej okazji w pierwszej połowie meczu z Argentyną przez Mandżukicia. Wcześniej i później miał powody tylko do wyrażania podziwu dla jego gry. Akurat ten napastnik nie musi strzelać, żeby zostać zauważonym i docenionym.
Wliczając ten z Argentyną, to był 26 mecz w 2018 roku. W Serie A, Pucharze Włoch, Lidze Mistrzów i reprezentacji zdobył w sumie tylko cztery bramki. Od 17 grudnia do 15 kwietnia przez 15 kolejek czekał na kolejne ligowe trafienie. W reprezentacji pozostaje bez gola od 6 października poprzedniego roku. Dla każdego innego napastnika takie liczby to powód do wstydu i zwieszenia nisko głowy, ale nie dla Mandżukicia.
WAGA CIĘŻKA
On zawsze nosi ją wysoko i dumnie, bo już niejednokrotnie udowodnił, że dla drużyny są rzeczy ważne, jak gole, ale i ważniejsze, jak charakter, walka do upadłego, poświęcenie i pozytywny wpływ na morale kolegów. Dla kogoś, kto wykonuje w meczu tyle wślizgów co obrońcy, ale kogo nie ma straconych piłek, w kim nieustannie płonie wewnętrzny ogień, na kogo pomoc każdy w zespole może liczyć i przed kim rywale zwyczajnie czują stracha, pierwsze z brzegu statystyki nie mają znaczenia i nie mówią o nim nawet małej części prawdy.
Świetnie go mieć w drużynie, fatalnie grać przeciwko niemu. Sam o sobie mówi, że na boisku nie boi się nikogo. Jest jak lew. Jego życiowe motto wytatuowane nisko na plecach w języku hebrajskim (ponoć z błędami) brzmi: co cię nie zabije, to cię wzmocni. Jeden z włoskich internetowych portali w dwóch kolejnych latach wybierał go na człowieka, którego najlepiej zabrać ze sobą na bójkę (w rankingu stworzonym kiedyś z myślą o Brazylijczyku Felipe Melo i jemu dedykowanym wyprzedził Belga Radję Nainggolana). Stanie do walki przeciwko każdemu, ale to wśród największych i najsilniejszych znajdują się jego ulubieni przeciwnicy.
Zanim przedstawimy jedno takie starcie wagi ciężkiej, zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę przy meczu z Argentyną. Na początku boleśnie ostemplował i tym samym wyzwał na ubitą ziemię albo inaczej – uprzedził cios Nicolasa Otamendiego, czyli drugiego w kolejności po Javierze Mascherano twardziela w pasiastej koszulce. Pojedynkuje się z nim od lat. Zaczęli w La Lidze, w tle rywalizacji Atletico Madryt z Valencią. W sezonie 2016-17 Ligi Mistrzów Chorwat przespacerował się po Argentyńczyku w drodze po zwycięskiego gola w meczu Juventus – Manchester City. W Niżnym Nowogrodzie parę minut po faulu Mandżukicia kolegę pomścił Nicolas Tagliafico. Poszkodowany nie robił scen, nie szukał pomocy u sędziego. Otrzepał się i walczył dalej. Takie zachowanie też budzi szacunek.
GOLE W FINAŁACH
Natomiast to było w czasach jego rocznego pobytu w Atletico, kiedy występując w roli pretendenta do tytułu wyzwał czempiona Sergio Ramosa. W ćwierćfinale Ligi Mistrzów arenami starcia były stadiony Vicente Calderon l Santiago Bernabeu. W pierwszym spotkaniu stoper wziął do pomocy Daniego Carvajala. Przy każdym starciu sypały się iskry. Zaistniało nawet podejrzenie, że boczny obrońca wyprowadził cios poniżej pasa, gryząc Chorwata w rękę. UEFA miała wszcząć dochodzenie w tej sprawie, ale nim ruszyły procedury, wstrzymał je Mandżukić, oznajmiając, że nie poczuł na ciele niczyich zębów.
Oto cały on. Co dzieje się na boisku, niech tam zostanie. Poza nim nie szuka konfliktów, nie wywołuje polemik, nie jątrzy… ale wróćmy do Ramosa. W rewanżu obaj panowie nie mogli spokojnie przejść koło siebie. Ciągłe zaczepki, prowokacje, wyzwiska, szturchnięcia, faule. Hiszpańska telewizja nakręciła krótki filmik z komentarzem o tym pojedynku – do odnalezienia na YouTubie . Żaden nie pękł, trudno było wskazać zwycięzcę, choć dalej awansował Real.
Mając na uwadze i w pamięci tamte wydarzenia, inaczej należało spojrzeć na ostatnią rywalizację Mandźukicia z Realem: już jako zawodnika Juventusu, wynikiem 0:3 na własnym stadionie brutalnie odartego ze złudzeń o awansie do półfinału. Nie stracił ich Mandżukić i w Madrycie wdeptał w ziemię Carvajala, wyrównując z nim rachunki. Z góry też popatrzył na Ramosa, który przecież uchodzi za króla przestworzy. Wtedy spotkał potężniejszego orła. Wprawdzie w Lidze Mistrzów drużyny Chorwata zawsze odpadały po dwumeczach z Królewskimi, ale jego osobisty bilans wygląda o niebo korzystniej. 12 meczów (5 zwycięstw, 2 remisy i 5 porażek) i 5 goli. Prawdopodobnie tylko Leo Messi może pochwalić się wyższymi liczbami z najlepszą w ostatnim czasie drużyną Europy.
KONTRA LEWY
Do Bayernu trafił z Wolfsburga, w którym na stałe przebił się do składu dopiero po odejściu Edina Dżeko do Manchesteru City i z pomocą innego twardziela Feliksa Magatha. Poznał swój swego i trener uważany za bezdusznego kata okazał serce Mandżukiciowi. Cena z 8 milionów euro zapłacona Dinamu Zagrzeb przez Wolfsburg podskoczyła do 13, jak na Bayern niewysoka, ale przecież był przez niego kupowany z myślą o roli zmiennika dla Mario Gomeza. Coś na podobnej zasadzie jak Sandro Wagner dla Roberta Lewandowskiego.
Gomeza z pokładu zmyły kontuzje, a niczego niebojący się niby dubler płynął na pełnych żaglach. W otoczeniu Arjena Robbena i Francka Ribery’ego czuł się znakomicie, cieszył pełnym zaufaniem Juppa Heynckesa. W finał na Wembley w 2013 roku z Borussią Dortmund wpisał się golem na 1:0. Nie ma co dorabiać wielkiej legendy: właściwie całą robotę wykonał Robben, a jemu pozostało trafić do pustej bramki. To był pierwszy prestiżowy pojedynek wygrany z Lewandowskim. Były inne.
W kolejnym sezonie Bayern przeszedł we władanie Pepa Guardioli, który w Barcelonie wskazał drzwi Zlatanowi Ibrahimoviciowi. Nic dziwnego, że nie podzielał też punktu widzenia na futbol Mandżukicia, któremu pod wieloma względami blisko do Szweda. Zaczęło się więc powolne, ale systematyczne marginalizowanie jego pozycji w drużynie i kilkumiesięczne przygotowywanie gruntu pod przyjście Lewego. Równocześnie obaj ścigali się po tytuł króla strzelców. Na metę z 20 golami pierwszy wpadł Polak, dwa gole spóźniony linię minął Chorwat, wściekły na spowalniającego go Guardiolę: w ostatnich ośmiu kolejkach tylko trzy razy wybiegł w podstawowym składzie, dwa mecze w całości spędził na ławce. Koronę wraz z dziewiątką w Bayernie oddał Lewandowskiemu.
Bezpośrednie starcie nastąpiło w lutym 2016 roku. W 1/8 Ligi Mistrzów, kiedy Juventus podejmował Bayern, Polak protestował w okolicach środkowej linii po jakimś mało istotnym zdarzeniu. Wtedy ruszył w jego kierunku Chorwat i po krótkiej pyskówce przyłożył, ale nie uderzył czołem w czoło. Mandżukić wyglądał krwiożerczo i na tyle dziko, że lepiej było się wycofać. Zresztą on sam też zawsze wie, kiedy odpuścić. Czerwone kartki na jego półce to białe kruki. W Juventusie przez trzy sezony zobaczył tylko jedną.
Wielu ciekawych rzeczy o sobie dowiedział się też z ust nieprzebierającego w słowach Chorwata Kamil Glik. To z kolei miało miejsce w półfinale Ligi Mistrzów, kiedy nasz stoper chciał wywiercić korkami dziurę w nodze leżącemu Gonzalo Higuainowi. Gdyby wzrok mógł zabijać, byłyby to ostatnie chwile w życiu Glika.
LEWOSKRZYDŁOWY
Między Bayernem a Juventusem zahaczył o Atletico. Wydawało się, że to nie będzie krótki skok w bok, ale związek na dłużej. Na oko klub skrojony na miarę, złożony z takich jak on ciemnych typów, skorych do bitki i dających pokroić się za wynik, Chyba jednak za dużo prawdziwków znalazło się w tej zupie. Nie, nie żeby tamten sezon spisał na straty. 20 goli w 43 meczach, zwycięska bramka w Superpucharze Hiszpanii z Realem wystawiły następcy Diego Costy bardzo dobre świadectwo. Jednak coś nie zaiskrzyło. Atletico w stadzie wilków bardziej już potrzebowało łagodnej i inteligentnej owcy. Takiego Antoine’a Griezmanna.
Na Mandżukicia już czekał Juventus. W Dinamie za Eduardo, w Wolfsburgu za Dżeko, w Bayernie za Gomeza, w Atletico za Costę, w Juventusie za Carlosa Teveza. Z taką spuścizną mierzył się w kolejnych klubach. Zadebiutował w Gdańsku z Lechią i w doliczonym czasie rozstrzygnął mecz. Pierwszy sezon upłynął mu spokojnie, nie licząc utarczki z Lewandowskim. Po Chorwacji (4) i Niemczech (2) w rubryce trofea dopisał tytuł mistrzowski w kolejnym kraju. Burzliwie zrobiło się latem. Nie z jego winy, ale Higuaina. Kupienie Argentyńczyka za 90 milionów euro stawiało go w niezręcznej sytuacji i raczej na straconej pozycji. Zostać znaczyło grać ochłapy porzucone przez Pipitę, odejść – tylko gdzie? Chyba najwięcej mówiło się o Wyspach. Został po rozmowie z Massimiliano Allegrim, który obiecał mu, że będzie zadowolony. Sezon toczył się bez wzlotów i upadków, aż w styczniu 2017 roku trener dokonał taktycznego przewrotu, nazwanego pięcioma gwiazdkami, który przypisał Mandżukicia do lewego skrzydła. W 2010 roku podobny, ale jednorazowy numer z Eto’o wykonał Jose Mourinho na Camp Nou w półfinale Champions League. Wariant juventusowy okazał sie długoterminowy.
Harując od pola karnego do pola karnego, nie zatracił instynktu rasowego środkowego napastnika. Z blisko 250 goli w karierze prawie 50 procent stanowiły uderzenia głową. Ponoć tylko jednego, oczywiście już nogą, strzelił zza pola karnego. Natomiast więcej niż jednego przewrotką, jak w finale Ligi Mistrzów 2017. Akrobatyczne popisy w ostatniej edycji CR7 i Bale’a nieco zatarły silne wrażenie, jakie pozostawił cyrkowy numer Mandżukicia. A może to kwestia tego, że zrobił to w przegranym meczu, lub bardziej – atmosfery towarzyszącej tamtej porażce Juventusu z Realem i temu, co zdarzyło się w przerwie w szatni?
NIEMEDIALNY
Kilka dni po finale światowe media tłumaczyły z języka na język sensacyjną wersję podaną przez Mandżukicia. Jak to przez Mandżukicia? Przecież on nie lubi dziennikarzy, udzielanie wywiadów nie leży w jego naturze, to kara, której unika jak ognia. I on miałby złamać swoje zasady w tak delikatnej sprawie i opowiedzieć, jak to Dani Alves i Leonardo Bonucci skoczyli sobie do gardeł, a Allegri na jednej z pierwszych pomeczowych odpraw oznajmił, że dla obu panów nie widzi miejsca w klubie? Wynoszenie pod jakimkolwiek nazwiskiem, a co dopiero nazwiskiem Mandżukić takich rzeczy z szatni nie mieściło się w głowie. I rzeczywiście, był to fake news, od którego piłkarz stanowczo się odciął.
Z braku rzetelnych informacji i niedostępności Mandżukicia dziennikarze czasami produkują na jego temat wymyślone fakty. Jakby na siłę próbowali go uaktywnić medialnie, włączyć do świata, w którym nieważne kim jesteś naprawdę, ważne jak pokazujesz się w mediach społecznościowych czy plotkarskich gazetach. Mandżukić odgrodził się od tego świata wysokim murem, a swój świat zamknął przed innymi. Niewiele więcej o nim wiadomo niż to, że od czasów szkolnych ma tę samą narzeczoną Ivanę i nieco krócej psa Leniego, rasy mops. I że rzadko się uśmiecha, stąd przydomek Mister No Good. Choć to bardziej publiczna poza niż jego prawdziwa natura.
Wracając na boisko i do jego nowej pozycji, to dwa ostatnie sezony zakończył z 21 golami i zbliżoną liczbą asyst. Odbiory, powroty, parady obronne, jak w ligowym meczu z Atalantą Bergamo, kiedy w jednej akcji własnym ciałem dwukrotnie zasłonił dostęp do bramki, wyniosły go na sztandary kibiców Juventusu. Podobnie jak niezłomność. W kwietniu na San Siro brutalnie zaatakował go Matias Vecino z Interu, zadając głęboką ranę w okolicach kostki i wymagającą założenia 10 szwów. Inny natychmiast opuściłby boisko. Super Mario wytrwał od 18 minuty do 66 i później pauzował tylko w jednej kolejce.
Fani Bianconerich podziwiają gwiazdy takie jak Paulo Dybala czy Higuain, ale utożsamiają się i najbardziej kochają jego: wielkiego wojownika. Jak kiedyś Pavla Nedveda, tak dziś Mandżukicia. Wymowna była oprawa przed meczem z Barceloną w listopadzie 2017 roku, kiedy piłkarzy na boisku przywitał wielki napis “Między ludźmi wojownicy ” i gigantyczna fotografia Chorwata, którego akurat problemy zdrowotne przytrzymały na ławce. Miał ich w ostatnich miesiącach całkiem sporo, co bardziej wpłynęło na grę w reprezentacji niż klubie. Jeszcze do niedawna przegrywał rywalizację z Nikolą Kaliniciem i był na równi z Andrejem Kramariciem. Selekcjoner Zlatko Dalić miał trzy pomysły na obsadę numeru 9 i wcale nie było takie pewne, że tym najlepszym będzie Mandżukić. Na przykład w pierwszym barażowym meczu z Grecją postawił na Kalinicia. W rewanżu już zagrał Super Mario, ale biegał jak w Juventusie, na skrzydle. Dopiero mistrzostwa świata przywróciły go na dawną pozycję, ku niezadowoleniu karnie odesłanego do domu Kalinicia.
Strzelał gole na Euro 2012, po których razem z piątką piłkarzy podzielił się koroną króla strzelców, strzelał na poprzednim mundialu, ale w obu tych turniejach Chorwacja nie wyszła z grupy. Teraz stało się na odwrót. Choć można być pewnym, że na pewno bez walki nie odpuści również Davorowi Sukerowi. Rekordzistę z liczbą 45 goli dla reprezentacji Chorwacji od drugiego na liście dzieli 15 bramek.
Autor: Tomasz Lipiński Źródło: Piłka Nożna 26/2018