Wojna włosko-włoska
Dwa najbliższe czwartki będą należały do Juventusu i Fiorentiny, dla której mecze ze Starą Damą nigdy nie były i nie będą takie jak inne.
W maju 2003 roku po raz ostatni kluby z Serie A starły się ze sobą na europejskiej arenie. Wtedy jednak stawka była znacznie poważniejsza niż tylko awans do ćwierćfinału Ligi Europy, ciągle traktowanej przez Włochów po macoszemu. Jedenaście lat temu w półfinale Champions League po dwóch remisach Milan wyeliminował Inter i następnie w finale na Old Trafford lepiej wykonywał rzuty karne od Juventusu.
Bez względu na to, czy w lidze, czy w krajowym lub europejskich pucharach, te mecze wywołują na Półwyspie Apenińskim i przede wszystkim w stolicy Toskanii niesłychane emocje. Oto kilka powodów, dla których tak się dzieje.
Po pierwsze – gorzej być nie może. Chyba tylko tym mogli pocieszać się kibice Violi po pierwszym spotkaniu z Juventusem. 7 października 1928 roku skończyło się pogromem w Turynie w rozmiarze XXL, to znaczy 0:11. Później już nigdy z nikim Fiorentina nie przegrała równie wysoko, co nie znaczyło jednak, że nie doznała innych upokorzeń z ręki Starej Damy. 22 lutego 1958 roku wyjechała ze Stadio Comunale z ciężkim bagażem ośmiu bramek i to też jej niechlubny rekord w Serie A, w której od 1929 roku mistrza wyłania się w jednej lidze (wcześniej istniał terytorialny podział na grupy). Wtedy pojawiły się pierwsze ogniska zapalne. Goście zarzucali Bianconerim, że powinni wykazać więcej zrozumienia i łaski dla przeciwnika, który przez większość meczu musiał bronić się w dziewiątkę. Kontuzje wykluczyły dwóch zawodników, a zmiany jeszcze nie obowiązywały. Na tym nie koniec wstydu, choć przenosimy się do XXI wieku, a konkretnie do 17 marca 2012 roku. Kulejąca Fiorentina podejmowała ścigający się z Milanem po Scudetto Juventus, który na stadionie Artemio Franchi rozjechał gospodarzy na miazgę. Skończyło się 5:0, mogło być więcej, ale w kilku sytuacjach dobrze spisał się Artur Boruc i w końcówce meczu Juventus mocno spuścił z tonu.
Po drugie – przegrane mistrzostwo. Przed ostatnią kolejką sezonu 1981-82 Juventus i Fiorentina miały tę samą liczbę punktów, daleko z tyłu była Roma. Drużyna Giovanniego Trapattoniego finiszowała w Catanzaro, a Viola pojechała do Cagliari. Obaj kandydaci do mistrzostwa męczyli się okrutnie, ale szczęście (kibice Violi nazywają to inaczej) było przy Juventusie. W 75 minucie rzut karny zamienił na zwycięskiego gola Liam Brady, który rozgrywał ostatni mecz w pasiastej koszulce. Już wiedział, że musi ustąpić miejsca Michelowi Platiniemu. Natomiast sędzia nie przyznał jedenastki gospodarzom, choć mógł, a nawet powinien, jak wspominali naoczni świadkowie. Kontrowersji nie brakowało w równocześnie odbywającym się meczu na Sardynii, a największą było nieuznanie gola Francesco Grazianiego. Między innymi dlatego Fiorentina bezbramkowo zremisowała i Scudetto przeszło jej obok nosa. To wtedy jej kibice wymyślili hasło, chętnie powtarzane do dziś: Lepiej być drugim niż złodziejem.
Po trzecie – przegrany finał. W 1990 roku pierwszy raz finał Pucharu UEFA stał się wewnętrzną sprawą przedstawicieli Serie A. Na początku drogi do sukcesu Juventus stracił Gaetano Scireę, który przyleciał do Polski na obserwacje Górnika Zabrze – rywala w pierwszej rundzie, i zginął w wypadku samochodowym w drodze do Warszawy. Dino Zoff i jego drużyna jemu zadedykowali zdobycie pucharu. U siebie pokonali Fiorentinę 3:1, w rewanżu rozegranym na neutralnym stadionie w Avellino skutecznie przypilnowali zaliczki, remisując 0:0.
Po czwarte – wykupiony skarb. Dla Florencji był nim ubóstwiany ponad wszelki umiar Roberto Baggio. Miłość zresztą była wzajemna, Baggio przedłużył kontrakt i nie myślał o zmianie miejsca pracy. Pomyśleli inni. Prezydent Flavio Pontello za warunek oddania stojącego na krawędzi bankructwa klubu w ręce Vittorio Cecchi Goriego postawił sprzedanie Baggio. W ten sposób odzyskałby większość zainwestowanych wcześniej pieniędzy. W tajemnicy pertraktował z braćmi Giannim i Umberto Agnellimi i za 25 miliardów lirów (odpowiednik dzisiejszych 22 milionów euro) dobił targu. Wściekli kibice wyszli na ulice i gwałtownie protestowali. Doszło do starć z policją. Byli ranni i aresztowani. Dopiero początek mistrzostw świata uspokoił atmosferę w mieście.
Po piąte – narodziny gwiazdy. Na początku lat 90. o talencie nastolatka z drugoligowej Padovy krążyły legendy, jak kraj długi i szeroki. Chciał go Milan, szybszy i bardziej zdeterminowany okazał się Juventus. Trener Marcello Lippi dość szybko się zorientował, z kim ma do czynienia, i coraz chętniej wprowadzał młodzieńca na boisko, choć wcisnąć go między Roberto Baggio, Fabrizio Ravanellego i Gianlucę Viallego było raczej trudno. 11 ligowych występów i pięć goli w pierwszym sezonie plus problemy zdrowotne Baggio otworzyły mu drogę do pierwszego składu w następnym, w którym jego gwiazdka błyszczała coraz jaśniej, a rozbłysła w pełni 4 grudnia 1994 roku. Na Stadio delle Alpi Juventus do przerwy przegrywał 0:2, po przerwie za sprawą Viallego wyrównał i nadeszła 88 minuta. Do podania z głębi pola w pole karne ruszył Alessandro Del Piero, który prawą nogą z lewej strony bramki i z powietrza posłał piłkę w przeciwległy róg. Nie do obrony. Nie do powtórzenia. Nagabywany wielokrotnie przez dziennikarzy o najpiękniejszego gola w karierze, raczej unikał jednoznacznej odpowiedzi, ale był skłonny uznać, że to był właśnie tamten – jego gol numer 9 ze wszystkich 290 strzelonych dla Juventusu.
Po szóste – awantura o Bułgara. W sierpniu 2012 roku Fiorentina porozumiała się z Dimitarem Berbatowem. Przynajmniej tak się wydawało działaczom z Florencji. Wysoki napastnik był łakomym kąskiem, bo rozwiązał kontrakt z Manchesterem United i był do wzięcia za darmo. Jednak kilka dni przed zamknięciem transferowego okienka swoimi ścieżkami bliżej do Berbatowa i jego agenta doszli przedstawiciele Juventusu. Doprowadzili do sytuacji, że nie wsiadł on do samolotu, na który kupiła bilety Fiorentina (później domagała się rekompensaty finansowej). We Włoszech rozgorzała dyplomatyczna wojna na linii Florencja – Turyn. Jedni oskarżali drugich o brudne gierki i jak to czasami bywa, gdzie dwóch się biło, tam trzeci skorzystał. Berbatow wypiął się na Włochów i przeszedł do Fulham.
Po siódme – 20 lat czekania. Kibice Fiorentiny na większość wspomnień o Juventusie z pewnością tylko zgrzytają zębami i ciskają z oczu piorunami, ale były też takie, na których myśl uśmiechają się od ucha do ucha. W sezonie 2007-08 Bianconeri po odpokutowaniu grzechów w Serie B za calciopoli powrócili do elity, ale nie dotrzymywali kroku Interowi i Romie. Trzymali się trzeciego miejsca i bardziej niż przed siebie patrzyli, co dzieje się z tyłu, gdzie swoje aspiracje miały Fiorentina i Milan. W 26 kolejce ta pierwsza długo przegrywała w Turynie 1:2. W trakcie drugiej połowy Cesare Prandelli posłał na boisko Pablo Osvaldo i Papę Waigo. Senegalczyk wyrównał, a w 93. minucie Osvaldo dał zwycięstwo gościom, na które czekali od 1988 roku. We Florencji witano ich po królewsku. Juventus skończył rozgrywki jako trzeci, Fiorentina zajęła czwarte miejsce.
Po ósme – cudowny kwadrans. Jeszcze większa euforia zapanowała we Florencji w tym sezonie. Długo nic nie zapowiadało, że tamtego październikowego popołudnia zdarzy się coś wyjątkowego. Juventus prowadził 2:0 i miał wszystko pod kontrolą. Jednak między 66 a 80 minutą tornado o nazwie Giuseppe Rossi zmiotło Bianconerich z boiska. Trzy razy Rossi plus raz Joaquin i dokonało się niemożliwe. Z wypiekami na twarzy o tym zwycięstwie będzie się opowiadało we Florencji latami.
Autor : Tomasz Lipiński
Źródło : Piłka Nożna nr 11/2014