Juve ponad kryzysem

Liga Mistrzów zachęca nas ostatnio, by sukcesu nie podpisywać pojedynczym nazwiskiem, lecz zajrzeć głębiej w przeszłość. Kiedy przed dwoma laty wygrywał ją pancerny Bayern, trener Jupp Heynckes kontynuował nieukończone dzieło Louisa van Gaala – w pewnym sensie zdobyli trofeum obaj. Kiedy przed rokiem triumfował rozgwieżdżony Real Madryt, widzieliśmy, że drużyna Carlo Ancelottiego odruchowo odwołuje się do kontrataków wpojonych jej przez Jose Mourinho. A teraz, gdy zwycięża rzetelny Juventus – w Berlinie zmierzy się 6 czerwca z Barceloną – sam Massimo Allegri co rusz przypomina, że jedynie wykańcza rezydencję, której fundamenty wylał Antonio Conte.

I pewnie ma rację. Skoro on pracuje w Turynie 10 miesięcy, a poprzednik wytrwał na posadzie trzy lata – i wznosił drużynę niemal od gołej ziemi! – to prawdopodobnie są współautorami sukcesu. Zwłaszcza, że przed bieżącym sezonem nie było transferowej rewolucji, był zaledwie retusz. Nawiasem mówiąc, wszystkie przywołane roszady trenerskie łączy pewna analogia – fachowców czupurnych, lubiących wojować z całym światem zastępowali fachowcy równie kompetentni, lecz stonowani, momentami wręcz nudnawi.

Zmiany nastąpiły w Juventusie detaliczne, co nie oznacza, że nie wpłynęły na drużynę zasadniczo. Trenerowi Conte zostanie zapamiętana tyrada, podczas której grzmiał, że “jeśli masz w portfelu 10 euro, to nie wejdziesz do restauracji, w której danie kosztuje 100 euro“. Niewystarczającymi finansami tłumaczył niepowodzenia w LM, choć turyńczycy przegrywali tam z jeszcze biedniejszym Galatasaray. Mówiąc inaczej, wysłał mocny sygnał – on, wielki motywator – że jego piłkarze nie potrafią.

Allegri nie wmawiał podwładnym, że się nie nadają, lecz skrupulatnie przygotowywał sposób na każdego przeciwnika. I drużyna, która przed listopadem 2014 roku wygrała dwa z 11 meczów LM (z Kopenhagą i Malmo…), od listopada pozostaje niepokonana (wygrała sześć, zremisowała trzy razy).

Włosi nie byli na to gotowi. Świadczy o tym choćby termin finału Pucharu Włoch – zaplanowanego na 7 czerwca, nazajutrz po berlińskim finale Champions League (zostanie zmieniony, wystąpi w nim Juventus). Świadczy o tym też ton, w jakim dwumecz z Realem zapowiadano w mediach. Zaroiło się od wykresów uzmysławiających, że madrycki kolos wypracowuje dwukrotnie wyższy przychód (550 mln wobec 280 mln euro rocznie), że sprzedaje czterokrotnie więcej koszulek (1,58 mln wobec 0,38 mln), że co sezon bawi się w półfinale LM, a Juventus przez dekadę raz przecisnął się do ćwierćfinału.

To twarde fakty, ale zarazem wyraz dekadenckich nastrojów we Włoszech, które czują, że czołówka im uciekła. I cierpią tym bardziej, że runęły z samego szczytu.

W latach 80. tamtejsze kluby zatrudniały wszystkich najwybitniejszych graczy na planecie – od Maradony po Zico, od Platiniego po van Bastena. Ich liga była futbolową wersją NBA, nawet średniakom wystarczało pieniędzy na zagraniczne gwiazdy. W latach 90. sezon w sezon albo zdobywały europejskie trofeum, albo przegrywały dopiero w finale. Na początku XX wieku wciąż miały kilka wielkich firm, które umiały poszaleć w Champions League. Aż przyszedł kryzys. Głęboki i wieloaspektowy. Potentatów rozbiła afera Calciopoli, plany zmodernizowania archaicznych stadionów zniweczyła przegrana walka o organizację Euro 2012, obcokrajowcy rzucili się do masowej ucieczki wskutek kurczących się budżetów, zapaść w szkoleniu odcięła dopływ świeżej krwi. Reprezentacja kraju nie przetrwała fazy grupowej dwóch ostatnich mundiali, a Włosi w degrengoladzie futbolowej ujrzeli odzwierciedlenie degrengolady całego kraju – skorumpowanego, ze starzejącym się społeczeństwem.

Juventus najszybciej odwrócił trend – czytaj: zaczął się bogacić – ale i jego kadra przypomina, że Włochów stać głównie na piłkarzy niechcianych przez najbogatszych. Nie byłoby wszak ataku zestawionego z Carlosa Teveza i Álvaro Moraty, gdyby nie odtrąciły ich Manchester City i Real Madryt. Słodkie czasy luksusowych zakupów przypomina tylko 37-letni Gianluigi Buffon, pozyskany w 2001 roku za 40-50 mln euro (wedle różnych źródeł) i do dziś utrzymujący status najdroższego bramkarza w historii. A jedyną postacią wszechutytułowaną – niegdyś były ich w Turynie i całej Italii tłumy – pozostał rok młodszy Andrea Pirlo, triumfator i mundialu, i Ligi Mistrzów.

Kiedy się spojrzy na nich, a także pożądanych przez Europy Paula Pogbę oraz Artura Vidala oraz wytrawnych obrońców reprezentacji Włoch, to sukces Juventusu, choć zaskakujący, wydaje się nieubłaganie logiczny. Nienormalne były raczej poprzednie edycje LM, w których turyńczycy, w kraju niezwyciężeni, mordowali się z drużynami pokroju Nordsjaelland czy FC Kopenhaga.

W berlińskim finale nie będą faworytami. Jak zwykle. Może się okazać, że drągalom w typie Chielliniego czy Bonucciego łatwiej spacyfikować muskularnych Ronaldo i Bale’a niż nadążyć za Messim, Suarezem i Neymarem – ruchliwymi, uwielbiającymi przepuszczać piłkę między nogami rywala. I niewykluczone, że nawet sama Italia będzie się bała powtórki z finału Euro 2012, w którym Hiszpania rozniosła Włochy 4:0. Pobrzmiewa to już w słowach Buffona, który obiecuje, że on i koledzy włożą w walkę całe serca, ale Barcelonę uważa za silniejszą technicznie, psychicznie i fizycznie (sic!).

Przed starciami z Realem turyńczycy też potulnie pochylali głowy. Nawet przed rewanżem, po zwycięstwie u siebie. A potem wychodzili na boisku bez lęku i z zimną krwią dążyli do celu. Drużyny z ich etyką pracy nie wolno skreślać nigdy.

Autor: Rafał Stec
Źródło: www.rafalstec.blox.pl

Juventus-Bologna: mikołajkowy weekend w Turynie!

Subskrybuj
Powiadom o
3 komentarzy
oceniany
najnowszy najstarszy
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze

posesivo
posesivo
9 lat temu

troszke się boje tych wybieganych Messiego Suareza i Neymara, mimo że całym sercem za Juve od 20 lat

filipoj
filipoj
9 lat temu

Drętwy ten tekst.

zet_em
zet_em
9 lat temu

Tekst ciekawy chociaż wszyscy o tym dobrze wiemy 🙂
Hmm wiem, że w oryginale jest błąd ale czy możemy poprawić? Na początku XX wieku nie było Ligi Mistrzów 😛

Lub zaloguj się za pomocą: