#FINOALLAFINE

Andrea Agnelli – od Midasa do Syzyfa

Fot. sbonsi / Shutterstock.com

Andrea Agnelli zaczął ciskać gromami. Według płynących z Włoch raportów medialnych jego bliskie otoczenie zarzeka się, że nigdy nie widzieli prezydenta Juventusu w takim stanie. Na co dzień chłodny i opanowany biznesmen w końcu nie wytrzymał i wybuchł niczym wulkan. Na specjalnie zorganizowanym spotkaniu z piłkarzami i pracownikami klubu miał wyraźnie zaznaczyć, że nikt nie jest bezpieczny i kryterium pozostania w klubie jest zjednoczenie i pełna determinacja w osiąganiu wspólnego celu – wygrywania.

Zgodnie z doniesieniami bardzo wiarygodnej Fabiany Della Valle z La Gazzetty dello Sport, prezes Starej Damy ma być rozczarowany i rozsierdzony postawą zespołu, a czarę goryczy przelała kropla wylana na boisku w Izraelu. Kompromitująca porażka 0-2 z Maccabi, o której tu mowa, została tak odebrana nie tylko ze względu na styl zaprezentowany przez piłkarzy, ale także dlatego, że właściwie wyrzuciła Juventus za burtę tegorocznej edycji Ligi Mistrzów i przypieczętowała najgorszy występ Bianconerich w historii tych rozgrywek (3 porażki w 4 meczach).

Jeśli miałbym jakoś skomentować tę sytuację, to z mojej perspektywy opisane nerwy Agnellego są bardzo teatralne. Zastanawiam się bowiem czy naprawdę dopiero porażka z Maccabi otworzyła mu oczy na to, jak źle dzieje się w tym klubie? Weszliśmy w piąty sezon stopniowego staczania się po równi pochyłej, klub dopisał do długiej listy kolejną wstydliwą porażkę (czym przegranie meczu z Maccabi różni się od porażki z Benevento czy Monzą?), a z najbardziej prestiżowych rozgrywek odpada zanim te wkroczyły w zaawansowaną fazę już czwarty raz z rzędu. Podobne są też okoliczności tych klęsk – Juventus znowu uległ rywalowi, który jest półkę niżej niż klub z Turynu ma ambicję być, a Benfica (z całym szacunkiem) jest tylko kolejnym podpunktem na europejskiej liście wstydu Starej Damy. Wcześniej usadowiły się na niej Ajax, Porto i Villarreal. Już wcześniej nie był to imponujący zestaw, ale po dopisaniu do niego mistrza Izraela musiała nastąpić jakaś reakcja sternika klubu. Chciałoby się powiedzieć: „Lepiej późno niż wcale”, ale to stwierdzenie nie zamyka sprawy. Uderzenie pięścią w stół przez Agnellego jest wszak tylko jednym z wielu przejawów tego, co od dawna dzieje się w szeregach turyńskiego giganta. W tym eseju spróbuję rozłożyć cały ten galimatias na czynniki pierwsze i wskazać kto i w jakim stopniu odpowiada za rozkład drużyny Bianconerich. 

WALKA NA WIELU FRONTACH

W Juventusie rozpętała się swoista wojna domowa i niestety, wiele wskazuje na to, że jest to wojna totalna. Głośno i wyraźnie wspomina się o rozłamach: w szatni (zwolennicy Allegriego vs jego przeciwnicy vs piłkarze, którzy zwyczajnie nie kumają o co trenerowi chodzi); w drużynie (podział na obozy, wzajemne pretensje i zarzuty o brak zaangażowania czy skupianie się tylko na przygotowaniach do Mundialu); w zarządzie (Agnelli vs Nedved i Arrivavbene), a także na linii piłkarze vs kibice, których kulminacją były teatralne wycieczki pod trybunę ultrasów zripostowane listem otwartym wzywającym do pobudzenia ambicji w zawodnikach. Wszystko to oznacza spory chaos, nad którym trudno zapanować zarówno z perspektywy klubu jak i skromnego felietonisty JuvePoland, ale ufam, że zaproponowana przez mnie struktura tekstu, w której osobno omówię kolejne aspekty związane z obecnym funkcjonowaniem naszej ekipy, pozwoli nam pokazać wszystkie niuanse składające się na kryzys Juventusu i rzetelnie przedstawić stanowiska wszystkich stron, które biernie lub czynnie w nim uczestniczą. Zaczynamy!

SZATNIA I JEJ PODZIAŁY

Po stronie Toskańczyka stoją między innymi Wojciech Szczęsny, Mattia Perin, Mattia De Sciglio i Danilo. Brak wiary w metody i pomysły szkoleniowca wyrazili jednak Bremer, Miretti, Locatelli, Kostić czy McKennie. Napięte są też relacje trenera z Vlahoviciem, któremu Max zarzuca przegrzewanie się podczas meczów oraz brak kontroli i wyrachowania na boisku. Do tego dochodzą kłopoty z Di Marią, który ma pretensje o niewłaściwe zarządzanie jego kontuzją, a także sięgające kilka lat wstecz zaszłości z Bonuccim, który jednak stara się odkładać emocje na bok dla dobra drużyny.

Brak jedności wyraźnie widać na boisku. Dopóki gra się układa są serdeczności, a piłkarze toną sobie w objęciach po strzelonych golach. Jednak w chwilach prawdziwej próby – po straconej bramce, nieudanym zagraniu czy zmarnowanej sytuacji bramkowej lub kiedy drużynie zwyczajnie nie idzie, natychmiast pojawiają się ostentacyjna gestykulacja i wymowne spojrzenia. Wystarczy przywołać scenę z meczu z Romą, kiedy Vlahović w nerwowej sytuacji zaczął przepychać się z przeciwnikami, a ze wsparciem nie podbiegł żaden z kolegów. Tak też diagnozowali to sami piłkarze, zaznaczając, że utrata impetu i rytmu gry po 15-20 dobrych minutach to nie jest kwestia ani fizyczna, ani piłkarska. Brakuje czegoś innego. Zgrania i jedności.

Widać to także w relacjach z kibicami. Podczas gdy część drużyny po porażce z Benfiką podeszła pod trybunę Ultrasów, pozostali udali się prosto do szatni. To stało się kolejnym powodem spięcia w zespole, a szacunku do fanów chciał uczyć kolegów Bonucci, który jest na siłę lansowany na lidera i wyróżniony opaską kapitańską. W mojej opinii scysji nie udało się rozwiązać z prostego powodu: Leo nie jest liderem, co było wyraźnie widać w dokumencie Amazona All or nothing: Juventus. Zamieszczony w nim materiał filmowy potwierdzał iż podczas trudnych momentów dla zespołu Bonucci starał się być liderem, wykrzykując puste frazesy, które nie wywierały żadnego wrażenia na reszcie zawodników. Różnica między słyszeniem a słuchaniem jest wszak fundamentalna, a według mnie Włoch tylko usiłuje zgrywać przywódcę szatni i mało kto nabiera się na ten kiepski teatrzyk.

Wszystko to składa się na ponury obraz zagubienia, w którym zawodnicy nie rozumieją decyzji podejmowanych przez trenera w trakcie meczów (jak słynne pytanie Di Marii do Milika czemu to akurat jego zdjął z boiska), jego wymaganych od nich zadań i założeń taktycznych oraz – co najgorsze – siebie nawzajem. Historia pokazywała wielokrotnie, że faktyczny koniec trenera (sukcesów?) to moment, w którym traci szatnię. Zdaje się, że proces ten dotyka właśnie Juve i szybko postępuje. Piłkarze nie będą umierali za trenera, w którego nie wierzą. Taka jest prawda futbolu.

GABINETY

Znany ze swojej nadmiernej ekspresyjności Pavel Nedved publicznie podtrzymuje linię zarządu. Zapewnia, że pozycja Allegriego nie jest zagrożona, a władze Starej Damy są jednomyślne i patrzą w tym samym kierunku. Nieoficjalnie wiadomo jednak, że zarówno zasłużony dla klubu Czech, jak i nowy dyrektor Arrivabene nie są fanami Maxa i optują za jego zdymisjonowaniem. Tezę tę potwierdzają także impulsywne reakcje laureata Złotej Piłki z 2003 roku, na które ten pozwala sobie na stadionie. Jego gesty i miny wychwytywane przez telewizyjne kamery wyraźnie pokazują prawdziwe odczucia na temat drużyny, jak i samego trenera. Na straży posady szkoleniowca stoi jednak Agnelli, który najwyraźniej nadal żałuje rozstania z Włochem przed trzema laty i nie chce sobie pozwolić na ponowne popełnienie tego błędu.

Zupełnie inaczej na Allegriego patrzy Nedved. Od dawna wiadomo, że już podczas jego pierwszej przygody z Juve Czech nie był zwolennikiem metod toskańskiego szkoleniowca. Zapewne, jako zawodnik ofensywny, chciałby poddać Starą Damę liftingowi, zmienić słynne DNA opierające się na bronieniu dostępu do bramki i tworzyć na stadionie widowisko, od którego kibice będą mieli wypieki na policzkach. Nie wpisuje się to jednak w wizję Allegriego,  którego interesuje wyłącznie wygrywanie, bo w piłce nożnej nie ma przecież not za styl. Choć ludziom żądnym widowiska specjalista z Livorno poleca raczej wycieczkę do cyrku, kibice wciąż przychodzą na mecze, co do których mają swoje oczekiwania. Tifosi na bieżąco oceniają jakość gry Starej Damy, a ich głos także jest ważnym elementem środowiska klubowego, więc ich stanowisko nie może nie pojawić się mojej analizie.

TRYBUNY

Fani z założenia powinni wspierać drużynę w każdej sytuacji, ale także oni mają ograniczoną cierpliwość. Z każdym kolejnym meczem sympatyków na stadionie ubywa, a ci, którzy przychodzą, zazwyczaj opuszczają Allianz rozczarowani wynikami, stylem lub oboma tymi zmiennymi równocześnie. Turyńczycy i inni Włosi, będący zdecydowanie bliżej pola walki niż my (a tym samym dociera do nich znacznie więcej informacji), mają zwyczajnie dosyć tego, co dzieje się w klubie i wokół niego. Szkoda im pieniędzy, czasu i energii na walkę z wiatrakami. Zawodnicy grają albo w ciszy, albo przy akompaniamencie gwizdów, a brak entuzjazmu w ich grze negatywnie odbija się na kibicach będących na stadionie i oglądających mecze w swoich domach. Błędne koło.

Zniechęcenie dotyczy także kibicowskich grup zorganizowanych. Ostatnio głos w sprawie kryzysu zabrali najbardziej zagorzali fani Juvenusu – The Viking Juve Ultras. To, że niedawno zażegnali oni swój konflikt z prezesem i powrócili na stadion, nie oznacza jednak, iż wzajemne stosunki stały się szczególnie ciepłe. Kibice wszak nadal  widzą źródło problemów w osobie prezydenta, do którego zwrócili się bezpośrednio, pisząc:

Mister Allegri – nie rezygnuj, nigdy. Każdy, kto występuje przeciwko Tobie nie jest godny noszenia tej koszulki.

Agnelli – dopóki decydowałeś o kolorze zasłon w gabinetach klubowych i o jakości papieru toaletowego w łazienkach centrum treningowego wszystko szło jak z płatka: Scudetti, puchary krajowe, finały Ligi Mistrzów. Kiedy tylko postanowiłeś podejmować własne decyzje jako prezydent: Marotta odszedł, Paratici odszedł, Allegri odszedł, Sarri odszedł, Pirlo odszedł, emblematy (czyt. wyróżnienia za wygrane tytuły – przyp. red.) z koszulki zniknęły, herb zniknął, ultrasi na stadionie zniknęli. Pojawiło się za to 700 milionów euro rekapitalizacji klubu w ciągu 3 lat, skład pełny przeciętnych zawodników, dyrektor sportowy z Serie C, dyrektor zarządzający, którego wiedza o piłce nożnej ogranicza się do tego, że piłka jest okrągła, a stadion przeobraził się w teatrzyk pod gołym niebem.

Lapo i John Elkann – czas na nieodwołalne decyzje.

Jak na razie decyzje pozostają jednak w rękach Agnellego, a ten skierował swoje działania w kierunku piłkarzy. Zawodnicy mają uczestniczyć w zamkniętym zgrupowaniu, a rozmowy o ich kontaktach zostały zawieszone. Reakcja tego rodzaju i pierwsze zdanie z listu ulatrasów wskazują, iż gracze Juve mogą być tak samo istotną częścią problemu jak trener. Temu aspektowi sprawy przyjrzałem się w kolejnym akapicie.

WYSTARCZY MIEĆ MARZENIA I MIŁOŚĆ W SERCU

Przypomnienie piłkarzom, że bez  pełnego zaangażowania i oddania nie ma dla nich miejsca w klubie, ma sens, pod warunkiem, że będzie faktycznie egzekwowana na podstawie czynów, a nie słów. To ważne ponieważ w ostatnich sezonach szumne i głośne deklaracje odnośnie uczuć względem Juventusu przysłaniały – w mojej opinii – trzeźwe spojrzenie na faktyczne umiejętności piłkarzy, a zjawisko to dotyczyło zarówno kibiców, jak i działaczy Starej Damy. Locatelli, Morata, a ostatnio także Paredes, podkreślali przywiązanie do Juve tak mocno, że stało się to wręcz obiektem żartów. Wracając na Allianz – grający obecnie w Atletico – Hiszpan podkreślał, że Turyn to jego dom, a gra w tutaj to spełnienie marzeń z dzieciństwa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że tak samo witał się z kibicami Realu, Chelsea i Los Colchoneros. Skończyło się tym, że kibice zaczęli kpić, że Alavaro to wyjątkowo szczęśliwy człowiek, bo jeszcze przed trzydziestką spełnił tak wiele marzeń z dzieciństwa.

Do granic absurdu emanowanie swoją miłością do koszulki w biało-czarne pasy doprowadził również Manuel Locatelli. Na początku jego przygody w naszych barwach nie potrafił udzielić wywiadu bez wzmianki o tym jak bardzo kocha Juventus. Oczywiście było to krzepiące dla fanów i na swój sposób urocze, ale obiektywnie rzecz biorąc jego deklaracje nie przeniosły się na boisko, gdzie młody Włoch prezentuje się przeciętnie. Danilo także nader chętnie podkreśla, jak bardzo utożsamia się z klubem, jego barwami i wartościami. Niestety pomimo szumnych deklaracji, Juventus, uzbrojony w miłość swoich zawodników i siłę przyjaźni nie potrafi wygrywać meczów nawet z wyraźnie słabszymi rywalami.

Powyższe zastrzeżenia nie oznaczają, że kwestionuję przywiązania tych zawodników do barw. Wręcz przeciwnie, z perspektywy kibica cieszę się, że mogą reprezentować klub, w którym zakochali się jako dzieci. Te emocje, jakkolwiek szlachetne, nie powinny jednak przysłaniać oceny ich występów i wpływu na grę drużyny. Obecnie ani Locatelli, ani Danilo, ani Paredes nie wnoszą dodatkowej wartości do gry zespołu i w żaden sposób nie spełniają pokładanych w nich nadziei.

Jako kontrę do takich argumentów często przytacza się skrajność w postaci budowania drużyny z „najemników”, którzy nie szanują barw, ale za to chcą dobrze zarabiać i pójdą tam, gdzie zapłacą im więcej. Jednak poza ekstremalnymi przypadkami chciwych piłkarskich obieżyświatów zmieniających kluby jak rękawiczki, istnieje bardzo szeroka skala szarości. Dla dużej grupy profesjonalnych graczy dołączanie do danej drużyny wiąże się ze spełnieniem określonego celu – wygrywania. Zwycięstwa w Lidze Mistrzów, wygrania Scudetto, grania na najwyższym światowym poziomie. W tym kontekście uważam, że priorytetem przy pozyskiwaniu piłkarzy muszą być umiejętności, ambicja do wygrywania i ciągłego rozwijania się. Haaland nie kocha Manchesteru City, co nie przeszkadza mu strzelić 15 bramek w 9 spotkaniach. Salah zamieniając Romę na Liverpool też nie robił tego z wielkiej miłosnej historii. Z pewnością po latach spędzonych na Anfield klub jest bliższy jego sercu niż inne, ale nie dlatego zdecydował się na transfer. I nie dzięki miłości prowadził Liverpool do tak spektakularnych sukcesów. Chcę przez to powiedzieć, że nie wymagam, żeby zawodnik dołączający do Juventusu kochał ten klub. Nie trzeba całować herbu, żeby dobrze czuć się w grupie i walczyć na boisku. Wystarczy, że będzie kochał wygrywać. Wtedy na pewno się dogadamy.

Równie wrażliwym tematem związanym z polityką kadrową są rozstania z graczami, którzy powoli dopływają do przysłowiowego drugiego brzegu rzeki. Za osiągnięcia stawia się pomniki, a nie daje się miejsce w składzie lub wieloletni kontrakt. Temat pożegnań klubowych legend i zawodników zasłużonych był, jest i będzie trudny i zapewne nie przestanie polaryzować kibiców, ale z czysto pragmatycznego punktu widzenia, zawodnik powinien wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Zbyt długie przeciąganie zakończenia kariery często odnosi skutek odwrotny do zamierzonego, jak w bardzo aktualnym przypadku Pique i Alby w Barcelonie, czy Marcelo w Realu Madryt. Osobiście bardzo szanuję podejście Toniego Kroosa, a wcześniej Xaviego i Iniesty – piłkarze fundamentalni dla swoich zespołów, którzy jasno zadeklarowali, że będą grali tak długo, jak długo będą wartością dodaną dla swoich drużyn. W ten sposób nie burzą pomników, które przez lata sobie budowali.

W Juventusie przed takim wyborem na koniec obecnego sezonu stanie kilku zawodników, przede wszystkim Juan Cuadrado i Leonardo Bonucci. Czy dwaj weterani będą w stanie obiektywnie ocenić swoją przydatność dla drużyny i pogodzić się z odejściem lub marginalną rolą w zespole? Wierzę, że jest to lepsze rozwiązanie niż sposób w jaki opuszczał nas na przykład Sami Khedira.

Zagadnienie to stało się istotne ze względu na – już wspominane – tupnięcie nogą przez Agnellego. Zawieszenie rozmów o nowych kontraktach to sygnał, że w ekipie nie ma tzw. świętych krów, a dawne osiągnięcia i przymilne wywiady nikomu już nie pomogą. Każdy jest na cenzurowanym, a do końca swoich umów zbliżają się przecież Alex Sandro, Juan Cuadrado, Adrien Rabiot i Carlo Pinsoglio. Część z tych zawodników, bez względu na ich obecną formę, powinna zostać pożegnana z szacunkiem, bo – bez względu na zasługi dla klubu – nie zapracowali moim zdaniem na przedłużenie kontraktów, a inni – jak Adrien Rabiot – mogliby u nas zostać, ale na zmienionych warunkach.

LISTA GRZECHÓW AGNELLEGO

Choć postawa niektórych piłkarzy wobec klubu oraz prezentowane przez nich umiejętności i zaangażowanie, mogą niekiedy budzić wątpliwości, to wina za obecny stan klubu nie może spaść jedynie na ich barki. Prezes podjął działania dyscyplinujące, bo ma takie prawo i obowiązek, ale sam również nie ma immunitetu na ponoszenie odpowiedzialności. Oceniając skalę tej ostatniej pamiętam, że kiedy Agnelli stawał u sterów Juventusu, klub był w naprawdę fatalnej kondycji. Trwała odbudowa po Calciopoli i sprzątanie po serii fatalnych decyzji transferowych duetu Blanc – Secco, a w kadrze mieliśmy takich zawodników jak Felipe Melo, Zdenek Grygera, Sergio Almiron, Christian Poulsen, Milos Krasić czy Amauri. Mimo to już w drugim sezonie  pracy Agnellego Juventus sięgnął po Scudetto.

Stało się tak, bo Włoch działał szybko i zdecydowanie. Od razu po objęciu stanowiska zaprosił do współpracy znakomity duet zarządzający wcześniej Sampdorią – Marotta i Paratici, a rok później powierzyli prowadzenie drużyny legendzie klubu, który doświadczenie trenerskie zdobywał głównie na niższych szczeblach rozgrywek – Antonio Conte. Od tamtego momentu, czyli od sezonu 2010/11 Agnelli sprawiał wrażenie, jakby posiadał dotyk Midasa. Miał świetną rękę do ludzi, a niemal każda podejmowana przez niego lub jego podwładnych decyzja, była znakomita.

W 2018 roku coś się jednak zepsuło i – trzymając się greckiej mitologii – można powiedzieć że nasz prezes z Midasa stał się Ikarem. Po osiągnięciu pełnej dominacji na Półwyspie Apenińskim i dwukrotnym otarciu się o wymarzone trofeum Ligi Mistrzów postanowił wznieść się wraz z klubem jeszcze wyżej, sięgnąć szczytu. By tego dokonać porzebował gwiazdy z absolutnie najwyższej półki. Po ogłoszeniu jej nazwiska panowała euforia, ale dziś sprowadzenie Cristiano Ronaldo zdaje się być punktem zwrotnym w poczynaniach Agnellego. Zgodnie z plotkami to właśnie ten ruch stał się pierwszą kością niezgody między Agnellim i Paraticim, a Marottą. Ostatecznie różnica zdań była na tyle duża, że Marotta opuścił klub, a kwestie transferowe wziął na siebie jego dotychczasowy zastępca.

Od tego momentu Juventus zaczął przypominać rollercoaster, którym pasażerowie jechali bez trzymanki. Wkrótce po Marottcie z Turynem pożegnał się również Allegri, rozpoczynając karuzelę trenerską podobną do tej z ery przez Agnellim (każdy sezon z nowym szkoleniowcem). Eksperymenty trenerskie tych czasów nie były udane – albo zabrakło konsekwencji (Sarri i jego przedterminowe zwolnienie) albo sensu i ograniczania niepotrzebnego ryzyka (zatrudnienie Pirlo bez jakiegokolwiek doświadczenia trenerskiego). Każda taka zmiana przynosiła ze sobą też rewolucję kadrową, przez co ekipie brakowało ciągłości i zgrania. Wystarczy napisać, że przed sezonem 18/19 do klubu dołączyło 6 nowych graczy, w 19/20 5, w 20/21 także 5, w 21/22 6, a przed obecnym 22/23 aż 8. Łącznie na przestrzeni 5 sezonów przez szatnię i pierwszy skład Juve przewinęło się aż 30 zawodników. Większości z nich oczywiście już nie ma na Allianz, a część jest tylko dlatego, że nie udało się ich pozbyć. To między innymi dlatego powrót na szczyt przypomina Syzyfową pracę.

Zmieniają się więc zawodnicy, trenerzy i dyrektorzy zarządzający klubem. Jednak jest jeden człowiek, który od początku tej rewolucji powinien mieć określoną wizję i ją konsekwentnie realizować. Kapitan statku, który zna kurs i jest w stanie nawigować podwładnych w dobrą stronę. Co jednak, jeśli kapitan sam się w tym wszystkim pogubił, doprowadził do całkowitego chaosu na pokładzie i wyprowadził statek na mieliznę?

Tak właśnie widzę Agnellego grożącego palcem. Przez swoje decyzje pozoruje panowanie nad sytuacją, ale ta już dawno wymknęła mu się spod kontroli, a klub działa po omacku od 3-4 lat. Nawet zatrudnienie tak doświadczonego szkoleniowca jak Allegri nie rozwiązało problemów, a jedynie przysporzyło nowych. Dlatego trwamy w piątym sezonie przejściowym, przeprowadzając trzecią wymianę pokoleniową, zamykając się na kolejne Ritiro (zamknięte zgrupowanie) organizowane za późno, bo już po odpadnięciu z Ligi Mistrzów, o której zdobycie przecież Agnellemu zawsze chodziło najbardziej. Dominacja we Włoszech bez przełożenia na sukcesy w Europie była dla niego zbyt nudna, a ponadto chciał też zostać reformatorem futbolu. Marzył o Superlidze, a ostatecznie sprowadził klub do Ligi Europy. Teraz nie ma ani dominacji, ani nudy, a i przegrana w finale Ligi Mistrzów nam nie grozi. Tylko chyba nie do końca o to w tym wszystkim chodziło.

W ramach podsumowania podkreślę, że Andrea Agnelli zrobił wiele dla tego klubu i nie możemy o tym zapominać. Jednak, podobnie jak w przypadku piłkarzy – nikt nie może mieć gwarantowanego miejsca w klubie za zasługi i historyczny wkład w wyniki. Jeśli mówi się, że gracz jest tak dobry, jak jego ostatni mecz, to prezes jest tak dobry, jak rezultaty podejmowanych przez niego decyzji. Z tych raczej nie stworzymy mu laurki, więc może zmiana w Juve musi zacząć się od samej góry.

Autor: Marcin Szydłowski

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
5 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze
1 rok temu

Ogólnie się zgodzę ale nie wrzucał bym do jednego worka Locatelliego ,bo on miał koszulkę Juve za młodu więc tu faktycznie kocha barwy widocznie. Nie jest najemnikiem jak reszta , która miłość deklaruje.

NoGood
1 rok temu

Czy doniesienia medialne, a we zasadzie chyba jeden artykuł, są wystarczające do postawienia tezy, że „Brak wiary w metody i pomysły szkoleniowca wyrazili jednak Bremer, Miretti, Locatelli, Kostić czy McKennie”?
Jak to sobie wyobrażasz mogłoby funkcjonować? Allegri wie, że piłkarze na których regularnie stawia nie wierzą w jego metody? Allegri o tym nie wie, tylko prasa wie? Bremer w pierwszym roku w Juve komunikuje, że trener mu nie pasuje? Albo Miretti?

Poke
1 rok temu

Nareszcie ktoś opisał jasno sedno problemu w którym się znajdujemy. Nie ciągła jazda po piłkarzach i trenerze ( choć oni również są winni fatalnej dyspozycji zespołu).