Drugie życie Starej Damy
Drugie życie Starej Damy
Gdyby Juventusem od dawien dawna nie rządziła rodzina ubóstwiających futbol milionerów, 6 lat temu klub z Piemontu prawdopodobnie permanentnie osiadłby na futbolowej mieliźnie. Stara Dama nie tylko uchroniła się przed zapomnieniem, ale w ekspresowym tempie odbudowała utraconą potęgę i lada dzień przypuści szturm na bramę prowadzącą do futbolowego raju.
Luciano Moggi zesłał na włoski futbol straszliwą plagę. Działacz, który instynktem, sprytem i ogromną wiedzą latami pracował na miano wirtuoza w dziedzinie zarządzania klubem piłkarskim, uległ nęcącej pokusie, popełniając niewybaczalną zbrodnię. Prowodyr korupcyjnej zarazy, która swoim zasięgiem objęła 4 znane marki z Półwyspu Apenińskiego, największy cios zadał dziecku, które swoimi ideami karmił przez ponad dekadę. Jego chciwość sprawiła, że Juventus w aferze Calciopoli stracił 2 tytuły mistrzowskie, byt w Serie A i honor. W zasadzie stracił niemal wszystko.
Kiedy w 2006 r. Juventus został zrelegowany do niższej ligi (pierwszy raz w historii), przestała się liczyć ponadstuletnia historia klubu, proklamowany ze świętą wiarą etos pracy i status jednej z największych potęg na kontynencie przełomu XX i XXI wieku. Gwiazdy zespołu zaczęły dezerterować hurtowo (Fabio Cannavaro, Lilian Thuram, Zlatan Ibrahimović), czmychnął trener (Fabio Capello), nawiewać zaczęli kibice, którzy triumfującą Starą Damę wielbili gorliwie, lecz do utożsamiania się ze skorumpowaną specjalnie się nie palili. Ostało się jedynie kilku szaleńców, którzy odważyli się zamrozić kariery na kilka lat, żeby ratować odarty z godności klub (m.in. Alessandro Del Piero, Pavel Nedved, David Trezeguet, Gianluigi Buffon, Giorgio Chiellini).
W światku piłkarskim nie brakowało głosów, że Stara Dama wydała ostatnie tchnienie, że już nigdy nie zobaczymy porywającego Juventusu, że Turyn powinien dla własnego dobra zapomnieć o wielkim, europejskim futbolu. Dziś już wiemy, że sportowi znachorzy wydali osąd na wyrost. Zgon Juventusu, o którym gderali ustawicznie, nie nastąpił, a po paru latach klub został definitywnie wybudzony z farmakologicznej śpiączki. I wydaje się być w pełni zregenerowany.
Odrodzenie
W Serie B Juventus zamarudził tylko na rok. W pierwszym sezonie w najwyższej klasie rozgrywkowej od czasu haniebnego skandalu zespół spisał się zaskakująco dobrze. Bazując na mocy swoich snajperów (Del Piero i Trezeguet byli najlepszymi strzelcami ligi – uciułali łącznie 41 bramek) i wykorzystując chwilowy kryzys AC Milanu, wywalczył 3. miejsce (za Interem Mediolan i AS Romą). Sezon później drużyna spisała się nawet lepiej, albowiem zmagania zakończyła na 2. pozycji. Dopiero kolejna edycje rozgrywek dały niezbite dowody na to, iż zespół zmarniał. 12-miesięczna banicja uderzyła w drużynę z opóźnieniem, ale za to ze zdwojoną mocą – nagle okazało się, że upchnięci w miejsce dezerterów futboliści jednak nie wypełniają właściwie luk, trenerzy kierują zespołem z impotencką werwą, a kibice nie mają ochoty przyglądać się popisom przeciętnych kopaczy.
Spodziewający się rychłego odrodzenia fani przeżyli poważny zawód, kiedy okazało się, że do wielkiego futbolu bezurazowo wrócić się nie da, nawet gdy za zespołem stoi sto lat tradycji i niezliczone pasma sukcesów. Podobnego rozczarowania nie doświadczyli natomiast członkowie rodziny Agnellich – sterujący Juventusem od lat 20. ubiegłego stulecia. Oni plan odbudowy zespołu gnieździli w głowach od dawna.
Ratowanie klubowej świetności rozpoczęto od wybudowania nowego stadionu. Ale nie ekskluzywnego kolosa na 80 tys. widzów, świecącego pustkami w co drugim meczu ligowym, lecz stosunkowo skromnego, 41-tysięcznego “średniaka”. Powstawał na zgliszczach zasłużonego, choć, co przez lata z żalem unaoczniał Giovanni Agnelli, legendarny włodarz Starej Damy, niepraktycznego, drogiego, niespecjalnie poważanego przez mieszkańców Turynu Stadionu Alpejskiego. We wrześniu 2011 r., po ponad dwóch latach prac, wzniósł się Juventus Stadium – rewolucyjny, pierwszy w historii włoskiego futbolu obiekt, który w całości należy do klubu.
Powstały nakładem 122 mln euro stadion miał zagwarantować Juventusowi stabilność finansową. Działacze z Piemontu wierzyli, iż jedynie budując klub od podstaw – poczynając od skonstruowania jego areny – można wrócić do poziomu, który drużyna osiągnęła w latach 90., czerpiąc wówczas z szaleństw transferowych Moggiego, pomysłów szkoleniowych Marcelo Lippiego, ponadprzeciętnych umiejętności Zinedine’a Zidane’a, Del Piero, Didiera Deschampsa czy Gianluki Vialliego. Mając nowy, typowo piłkarski obiekt – budowany z myślą o efektywności i użytkowaniu, a nie splendorze – wystarczyło już tylko wypełnić boisko piłkarzami. I, rzecz jasna, posadzić właściwego fachowca na ławce trenerskiej.
Szczypta Mourinho, szczypta Guardioli
Wybierając szkoleniowca, działacze Juventusu ponownie wykazali się rozsądkiem i wyczuciem. Już w 2009 r. wiedzieli, iż Antonio Conte nie jest kolejnym wybitnym piłkarzem (w barwach Juventusu rozegrał ponad 400 meczów), który po zakończeniu zawodniczej przygody na siłę będzie szukał szczęścia w trenerskim fachu. Po zanalizowaniu jego umiejętności doszli do wniosku, że lepiej będzie poczekać, aż eksbianconeri ze swoich trenerskich idei uwije stabilne gniazdo, którego byle podmuch nie strąci. Dali mu 2 lata. Wystarczyło.
W maju 2011 r. turyńscy decydenci ogłosili, że składają zespół w ręce nowego szkoleniowca. Nie wahali się oznajmić, iż Conte będzie osobą, która wyciągnie z ery świetności Juventusu to, co najlepsze, przeszczepi do obecnych potrzeb i przypomni kibicom, że oddają swoje serca jednemu z największych klubów w Europie. 42-latek nie przepracował jeszcze pełnego roku, a fani już ochoczo przyznają, że działacze się nie mylili.
Conte wniósł do drużyny nową jakość. Najpierw zgromadził wokół siebie piłkarzy, którym katorżnicza praca nie jest obca, a następnie zaszczepił w nich swoją filozofię futbolu. Były boiskowy specjalista od brudnej roboty jest koneserem taktycznego rygoru, którego bezwzględnie wymaga od swoich podopiecznych. Przy całej dbałości o strategiczne detale nie zapomina jednak o roli komunikacji w drużynie – z Juventusu uczynił zjednoczoną we wspólnym celu zbiorowość.
Włoskie media prześcigają się w porównywaniu szkoleniowca Starej Damy do najznamienitszych trenerskich sław. Najczęściej zestawiają go z Pepem Guardiolą, dostrzegając między nimi wiele analogii: obydwaj należą do nowej generacji trenerów; w klubach, którymi dowodzą, uprzednio zjedli zęby jako piłkarze; realizują głęboko zakorzenioną w klubie wizję futbolu; odnoszą sukcesy, nie mając żadnego doświadczenia w prowadzeniu wielkich klubów. Równie chętnie przyrównują go do Jose Mourinho. Wielkiego portugalskiego szkoleniowca Conte przypomina pod względem charakterologicznym oraz w sposobie kreowania wizerunku własnego i drużyny. Włoch zdążył już zasłynąć z umiłowania taktyki, jednania się z futbolistami, toczenia regularnych wojen z trenerami ligowych potentatów, zrzucania winy za niepowodzenia na karb niesprawiedliwości bądź nieuczciwego traktowania przez arbitrów. W Turynie mają nadzieję, że po jednym z dwóch wspomnianych fachowców odziedziczy także łatwość w sięganiu po futbolowe laury.
Harujący wirtuozi
Choć do stworzenia zespołu idealnego nowemu trenerowi Bianconerich sporo jeszcze brakuje – zresztą nikt nie sądził, iż dokona tego już w pierwszym sezonie pracy w Juventusie – to już teraz nie trudno zauważyć, iż drużyna z Piemontu ma zadatki na europejskiego potentata. Conte w ciągu zaledwie paru miesięcy zdołał rewelacyjnie zbilansować zasoby kadrowe, pozostawiając w składzie rządnych wyzwań pracusiów, którzy dla dobra drużyny zgodziliby się poćwiartować, i dokooptowując do nich uznanych techników o artystycznych zapędach.
Największą siłę dzisiejszego Juventusu nadal stanowi defensywa, którą z bramki dowodzi zadziwiający formą Buffon. W sterowaniu blokiem obronnym wspiera go niezawodny twardziel Chiellini, który wysyła coraz odważniejsze sygnały, iż zamierza stać się dla włoskiego futbolu kimś na wzór Paolo Maldiniego. Lidera turyńskiej defensywy doskonale wspierają Andrea Barzagli oraz Stephan Lichtsteiner – w tym sezonie obydwaj zbierają nawet wyższe noty od wicekapitana. Najciekawszą formacją w zespole jest linia pomocy, na którą składają się harujący dla wodza wyrobnicy (Arturo Vidal, Simone Pepe), obdarzony godną podziwu fantazją i czyniący regularne postępy Claudio Marchisio czy wprowadzający solidność na poziom absurdu Andrea Pirlo – najprawdopodobniej najrozsądniejszy kreator gry w Serie A. W nieoszlifowanym do końca atakuje bryluje zaś sprowadzony z Cagliari Alessandro Matri, który uosabia to, co w dzisiejszym Juventusie najważniejsze – waleczność, doskonałe przygotowanie atletyczne, dobre wyszkolenie techniczne i spryt. Wspierają go doświadczeni Mirko Vucinić, który przez lata szturmował Serie A dla AS Romy, a teraz z nie mniejszą pasją czyni to dla Juventusu, i 37-letni Del Piero – ikona klubu, bez której trudno wyobrazić sobie Juventus (a już niedługo, niestety, trzeba będzie wyobraźnię wysilić).
O krok od kuriozum
Bez większych obaw gotów jestem stwierdzić, że tak zarządzany Juventus w niedługim czasie znów zacznie liczyć się w walce o europejskie trofea, choć jeszcze przed sezonem obawiano się, iż nawet w lidze o wysoką lokatę nie będzie łatwo. Jest już w zasadzie przesądzone, że za pół roku Stara Dama rozpocznie batalię z najsilniejszymi zespołami Europy w Lidze Mistrzów. Nie wiadomo jedynie, czy do tych zmagań przystąpi ze świeżo wywalczonym scudetto na koszulkach.
Po 29. ligowych kolejkach tabelę Serie A otwiera Milan. Zespół Massimiliano Allegriego w takim samym stopniu angażuje się w walkę o krajową hegemonię, jak i rywalizację z Barceloną w Lidze Mistrzów, a pod względem personalnym przerasta każdą drużynę na Półwyspie Apenińskim (i zdecydowaną większość klubów na świecie). Zapewne gdyby nie był plądrowany przyplątującymi się do niego z przerażającą regularnością kontuzjami, mistrzostwo wywalczyłby w cuglach. Na skutek chronicznych problemów z zestawieniem zespołu Milan ma jednak tylko 4 punkty przewagi nad Juventusem, który, dla odmiany, jest zespołem właściwie niedoznającym urazów, jakby Conte nauczył swoich gladiatorów gardzić problemami zdrowotnymi. Stara Dama jednak także zmaga się z kłopotem, który z kolei dla ich mediolańskich rywali wydaje się błahostką. Turyńczycy – brutalnie uogólniając – nie potrafią wygrywać.
W tym sezonie drużyna z Piemontu zanotowała już 14 remisów – najwięcej spośród wszystkich drużyn startujących w rozgrywkach. Piłkarze Juventusu porażki jeszcze nie doświadczyli, ale punktami dzielą się niepokojąco ochoczo. Szczególnie hojni są na wyjazdach, gdzie w zasadzie rywali ogrywają jedynie w ostateczności (z 15 meczów poza własnym obiektem zremisowali aż 9). Gdyby punkty naliczano wedle starych ustaleń, gdzie za zwycięstwo drużyny nagradzano dwoma, a nie trzema oczkami, Juventus dzieliłby z Milanem miejsce na szczycie tabeli. A tak stoi o krok od zaistnienia w światowym futbolu w sposób osobliwy – nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek zespół, który w lidze nie poległ ani razu, nie zdobył mistrzostwa kraju.
Zmartwychwstanie
Bez względu na zakończenie bieżącego sezonu (pomijając ligowe zmagania, Stara Dama ma jeszcze szanse na wywalczenie Pucharu Włoch – 20 maja w finale Coppa Italia zmierzy się na Stadionie Olimpijskim w Rzymie z SSC Napoli), Juventus zaliczy najbardziej udany rok od czasu druzgocącej afery Calciopoli. Z wielu powodów.
Otwarcie Juventus Stadium i zatrudnienie Antonio Conte w roli szkoleniowca sprawiły, iż na mecze Bianconerich ponownie kibice zaczęli lgnąć tłumnie. W sierpniu klub ogłosił, iż na sezon 2011/2012 sprzedał ponad 23 tys. karnetów – ok. 8 tys. więcej niż w poprzednich rozgrywkach. Do tego Juventus cieszy się jedną z najlepszych frekwencji w lidze, albowiem na mecze turyńczyków przychodzi średnio 37 tys. widzów, dzięki czemu stadion zapełnia się w niemal 77 proc. (w tracącej popularność włoskiej lidze tak wysoki wskaźnik jest niemal unikatowy). To daje klubowi pobudzający zastrzyk finansowy, za pomocą którego po niespełna 12 miesiącach od oficjalnego otwarcia stadionu cofnie się ładna sumka przeznaczona na jego konstrukcję. Do tego już za parę miesięcy, kiedy Stara Dama wróci do europejskich pucharów, klubowe konto zasilą kolejne fundusze – w bieżącym sezonie za sam start w Lidze Mistrzów UEFA wręczała klubom 7,2 mln euro.
Gdyby zaś Juventusowi po raz 30. udało się wywalczyć mistrzostwo Włoch, sukces finansowy zostałby poparty ogromnym, dającym niemal gwarancję przyszłego powodzenia osiągnięciem sportowym. Nie jest bowiem tajemnicą, że 6 lat temu, kiedy Stara Dama boleśnie zawadziła o dno, poniosła druzgocącą marketingową klęskę – z europejskiego pryncypała zespół przekształcić się we włoskiego szaraka. Triumf w Serie A utorowałby Juventusowi drogę do serc kibiców, którzy zdążyli już zapomnieć, jak olśniewające spektakle turyńczycy zwykli dawać w Lidze Mistrzów, albo są zbyt młodzi, żeby to pamiętać, oraz do kontraktów z największymi piłkarzami stąpającymi po tej planecie.
Jeżeli Juventus zdobędzie mistrzostwo, będę skłonny uwierzyć, że na przestrzeni dwóch czy trzech sezonów Europa ponownie zacznie mienić się w biało-czarnych barwach – kolorach zmartwychwstałej potęgi.
Autor: Krzysztof Domaradzki (zdenkokorkiewicz)
Źródło: www.italiansoccerseriea.com