Mario Mandżukić, napastnik od stalkingu
Nie gryzie, nie depcze, nie pluje, a jednak niewielu napastników w Europie ma gorszą reputację od Mario Mandżukicia. Chorwat jest jednak ostatnią nadzieją osłabionego Juventusu na wyeliminowanie z Ligi Mistrzów Bayernu Monachium.
Niemal trzy lata temu to on zatrzymał Juventus, wtedy zespół w trakcie serii osiemnastu spotkań bez porażki. Napastnik Bayernu Monachium sam musiał zmierzyć się z turyńskim murem – Leonardo Bonuccim, Andreą Barzaglim i Giorgio Chiellinim. Defensywa tamtego wielkiego zespołu Juppa Heynckesa zaczynała się od Mandżukicia. Chorwat, sprint za sprintem, nie pozwalał rywalom w spokoju budować akcji, nękał obrońców w pojedynkach. Już wtedy uknuto powiedzenie, że Mandżukić nie prowadzi pressingu, on na boisku uprawia stalking.
By zrozumieć, jak kluczowy piłkarz zdobywców potrójnej korony z tamtego sezonu w tym odnalazł się w Turynie, trzeba spojrzeć na to, jakim napastnikiem Mandżukić nie jest. Nie chodzi o brak skuteczności, ale dopasowanie do stylu gry. U Heynckesa, a wcześniej w Wolfsburgu pokazał się jako zawodnik idealny do gry na kontrze – czy to w sposobie prowadzenia akcji, czy w pressingu. W stylu bardziej bezpośrednim niż tkanym z tysiąca podań. Heynckes wiedział i chciał osiągnąć w taktyce Bayernu kompromis, Guardiola w trzecim i ostatnim sezonie nawet się tego nie podejmuje.
Dlatego jednym z symboli tego nieprzejednania Hiszpana pozostanie klęska z Realem Madryt (0:4) w półfinale Ligi Mistrzów dwa lata temu. Już do przerwy i po trzech golach gości sprawa awansu była rozstrzygnięta, ale zdjęcie w przerwie Mandżukicia wielu potraktowało jako wskazanie winnego tego stanu rzeczy. Po kilku dniach szefowie Bayernu zamiast rozmawiać o przedłużeniu kontraktu – wcześniej, w styczniu 2014 r. chciał tego m.in. Karl-Heinz Rummenigge – zaczęli przekonywać Chorwata do odejścia. Gdy Mandżukić nie znalazł się w składzie na finał Pucharu Niemiec wszystko było jasne.
Nigdy nie będzie Costą?
Wtedy Guardioli nie wystarczyło ponad dwadzieścia goli Mandżukicia, tak samo trafienia nie przekonały Diego Simeone, by Chorwata zatrzymać rok później w Atletico Madryt. U Argentyńczyka już pod koniec lutego dobił do granicy dwudziestu trafień, strzelał Realowi Madryt oraz Barcelonie, pięć goli uzbierał w samej fazie grupowej Ligi Mistrzów. Jednak cierpliwość Simeone wkrótce także się wyczerpała. Chociaż Chorwat wydawał się napastnikiem idealnie skrojonym pod taktykę oraz charakter drużyny Simeone, to rozpisywano się o problemach w ich relacjach pozaboiskowych
– Nie da się ukryć, że on łatwo mnie irytuje – mówił Simeone, unikając też porównań ze swoim ulubieńcem i poprzednią “dziewiątką” Atletico, Diego Costą. Na murawie też było coraz gorzej – w dwumeczu z Realem Madryt w Lidze Mistrzów, Mandżukić zdołał oddać tylko jeden strzał, a Atletico w raczej kiepskim stylu odpadło. Nie tak miał wyglądać pierwszy sezon projektu “Atletico 2.0” Simeone.
Mandżukić znów musiał zmieniać klub, znów media sugerowały, że stał się kozłem ofiarnym. Ale problemy Chorwata dotyczyły głównie zdrowia. – Każdy trening, każdy mecz był piekłem. Nie chcę narzekać, to nie w moim stylu, choć każdy widział, że nie byłem sobą. Osłabł mój układ odpornościowy, czułem się bezsilny. Wtedy trafiłą się kolejna kontuzja, kolejna pauza, kolejny koszmar… – tak tłumaczył się Mandżukić. A relacje z Simeone? Ponoć wzorowe. – Po prostu nie jestem sobą, gdy w stu procentach nie jestem gotów do walki – dodawał Chorwat
Nigdy nie będzie klasowym napastnikiem?
A walka to słowo klucz do gry Mandżukicia. – Wtedy z Chiellinim walka była niesamowicie twarda, ale zawsze podaję rękę swoim rywalom. To prawdziwa, męska wojna, nie ma miejsca na klepanie się po plecach czy płacz. I takich piłkarzy też cenię – mówi Mandżukić. Takie podejście pomaga mu zwłaszcza w najważniejszych, największych meczach. W Bayernie pamiętają go nie tylko z dwumeczu przeciwko Juventusowi, ale także półfinału z Barceloną (3:0) i finału z Borussią Dortmund (gol na 1:0).
– Może to nie jest piłkarz z największą klasą, o najlepszej technice, ale jego umiejętności są przydatne dla mojego zespołu – mówił w tym sezonie Massimiliano Allegri. Chociaż jest napastnikiem innego typu niż Carlos Tevez, którego latem Mandżukić zmienił, to charakterologicznie daje drużynie to samo. Dzięki swojej agresji oraz nieustępliwości tworzy podobną równowagę między atakiem i obroną Juventusu, której brak bywa widoczny, gdy zamiast niego występują grzeczniejsi Alvaro Morata i Paulo Dybala.
Można się kłócić, czy Mandżukić jest niedoceniany, ale z pewnością przez konfrontacyjny styl gry często nie zauważa się jego atutów. Szybkości, skoczności oraz umiejętności odnalezienia się w polu karnym. A przede wszystkim gry głową. – Ojciec był środkowym obrońcą i świetnie grał w powietrzu. Jednak wszystko opiera się na treningu. Ćwiczyłem ten element, gdy byłem młodszy, nawet teraz zostaję po zajęciach i proszę kolegów, by dośrodkowywali mi piłkę na głowę – tłumaczył Mandżukić.
W Turynie skutecznością nie błyszczy, ostatnie gole dla Juventusu strzelił jeszcze w grudniu zeszłego roku. Krytyką Chorwat się nie przejmuje, pisał zresztą, że “dopóki wygrywa jego zespół, on także wygrywa”. A Allegri wystawia go w pierwszym składzie, gdy tylko Mandżukić jest zdolny do gry. – Wiem, że on bardzo chciał mnie w Juventusie. Czuję jego wsparcie nawet w tych trudniejszych momentach – mówił napastnik.
Nigdy nie będzie Lewandowskim?
Simeone nie chciał porównywać stylów gry Mandżukicia i Costy, ale obaj napastnicy mają podobny problem. Często zbyt łatwo wyprowadzić ich z równowagi, odciągnąć ich skupienie od wygrywania i sprowokować do walki. Także taki był problem z Mandżukiciem w pierwszym meczu Juventusu z Bayernem Monachium. Chcący udowodnić wszystko i wszystkim Chorwat zamiast na bramce rywala skupił się na pokazaniu Guardioli, że wymienił go na napastnika słabszego – nie piłkarsko, ale mentalnie. Roberta Lewandowskiego szukał przy stałych fragmentach gry, dążył do konfrontacji i dopiero po starciu czoło w czoło na środku boiska wziął się za nękanie obrońców. Dla Juventusu po dwóch straconych golach był to ostatni moment na przedłużenie szans w tym dwumeczu. I drużyna Allegriego odnalazła je głównie dzięki nieustępliwości Chorwata, który najpierw zaliczył asystę, a potem odegrał kluczową rolę przy wyrównującym trafieniu.
Przed rewanżem Juventus wielkich nadziei nie ma – kontuzja poważnie osłabiły mistrzów Włoch, nawet co do występu Mandżukicia są wątpliwości. Allegri wie, jak kluczowe dla szans jego zespołu jest wystawienie Chorwata, dlatego on ostatnio gra nawet, gdy nie jest w stu procentach zdrowy. Jeśli poraniony Juventus ma szukać symbolu niespodziewanego zwycięstwa, to trudno o lepszego kandydata niż Mandżukić.
Chorwat w takich warunkach czuje się najlepiej, daje drużynie najwięcej i może znów zostać tym, który z boiska przy wrzawie kibiców schodzi ostatni. Tak było w Turynie, gdy niemal wszystkim rywalom podał rękę i wycieńczony powoli zmierzał do szatni. Za grę nie podziękował tylko Lewandowskiemu, jakby czekając na drugą rundę.
Autor: Michał Zachodny Źródło: www.sport.pl