Wszyscy chcą być Juventusami
Wszyscy chcą być Juventusami
Wystartowała Serie A. Broniący tytuł turyński klub jest pierwszym we Włoszech, który ruszył w przeszłość. Dzięki temu mierzy w krajowy sukces, jakiego nie fetował od przedwojnia. Konkurenci nie nadążają – albo biedują, albo giną w chaosie.
Juventus jako jedyny w lidze ma własny stadion, więc jako jedyny może na nim zarabiać, czy działać wedle standardów obowiązujących we wszystkich futbolowych firmach w innych krajach.
Ten stadion jest zarazem najnowocześniejszy, więc dysponuje komercyjną obudową, która zyski – przede wszystkim z tzw. dni meczowych – maksymalizuje. Antonio Conte, który jako piłkarz spędził w Juve kilkanaście lat, w roli trenera rozpoczyna już trzeci sezon. Nadał drużynie wyrazistą tożsamość, konsekwentnie podnosi jej sportową jakość, rządzi z niekwestionowanym autorytetem.
Strat kadrowych turyńczycy nie ponieśli żadnych, w czasach systematycznego plądrowania przez zagranicę Serie A z łatwością – bez żadnych wewnętrznych wstrząsów – wywoływanych np. przez zbuntowanych graczy – oparli się podchodom pod Artura Vidala i Paula Pogbę. Dołożyli natomiast mocy tam, gdzie jej nie zbywało, do zgodnie obwoływanego jedyną niedomagającą formacją napadu. W Carlosie Tevezie kupili niezmordowanego, ruchliwego i nabitego mięśniami wojownika, teoretycznie stanowiącego idealne uzupełnienie drużyny pancernej, walecznej do utraty tchu. I jeśli w Fernando Llorente (czekali nań rok) ożyje bestia, która grasowała po polach karnych Ligi Europejskiej w sezonie 2011/2012, to Juve zaatakuje z oszałamiającą różnorodnością – nowi dołączą do Mirko Vucinicia rozbrajającego defensywy inteligencją, dryblingiem i niebanalnymi pomysłami.
Obronę żywcem wyjętą z włoskiej kadry turyńczycy już tylko wypolerowali. Sąsiadom z Torino odebrali Angela Ogbonnę, również reprezentującego Italię. Słowem – Juventus pozostaje unikalnym w Serie A przedsiębiorstwem funkcjonującym perfekcyjnie na wszystkich poziomach – jest stabilne, stać je na to, czego potrzebuje, projekt sportowy nadąża za biznesowym i odwrotnie.
Inni pozostali daleko w tyle.
Największe ambicje zgłasza chyba James Palotta jedyny obcokrajowiec wśród ligowych prezesów. AS Roma przejął (wraz z innymi Amerykanami o włoskich korzeniach), bo dostrzegł w niej gigantyczny niewykorzystany potencjał – wiąże go na przykład z turystyczną atrakcyjnością stolicy – i chce wypromować ją na globalną markę, korporację na miarę XXI wieku. Zawarł już umowy z Disneyem i Nike, wbrew kibicom zmienił klubowy herb, ciąga piłkarzy na wakacyjne wyprawy do USA, opowiada o konieczności marketingowej ofensywy w portalach społecznościowych, obiecuje nowy stadion, który zarabiałby jak turyński.
Ale w wymiarze sportowym Roma się miota. Amerykańscy inwestorzy nigdy nie pozowali na miłośników futbolu i klub wygląda tak jakby zarządzała nim małpa z głośnego eksperymentu sprzed lat, której pozwolono grać na giełdzie. Drużynę najpierw oddano importowanemu z Barcelony Luisowi Enrique, by zaszczepił jej tiki-takę, a następnie Zdenkowi Zemanowi – kiedyś trenerskiemu oryginałowi dziś już oszołomowi, który wierzy że jeśli boiskowa rzeczywistość nie podporządkuje się jego (ultraofensywnej) wizji, to tym gorzej dla rzeczywistości. Oba projekty upadły, teraz swój realizuje wzięty z francuskiego Lille Rudi Garcia, pozbawiony kluczowych w minionym sezonie obrońcy Marquinhosa i napastnika Osvaldo, ale obdarowany transferowymi prezentami z kompletnie różnych światów (ligi angielskiej, holenderskiej, włoskiej etc.). Co z tego wyniknie nie wiadomo.
Obcokrajowiec przejmie wkrótce również Inter. Rozważający ofertę indonezyjskiego biznesmena Massimo Moratti zwijał się w psychicznych torturach, bo mediolański klub to dla niego sprawa osobista, odziedziczona po ojcu, a były prezes mediolańczyków Ernesto Pellegrini wręcz błagał, by odwołać transakcję, i obiecywał znaleźć lokalnych inwestorów. Ostatecznie jednak właściciel Interu sprzeda pakiet większościowy – jego zdaniem albo przystosuje się do współczesności, albo pozwoli drużynie na wieczność ugrzęznąć w przeciętności. On też chce pieniędzy na własny stadion, też wskazuje na konieczność marketingowego wyjścia w świat – azjatyckie pochodzenie jego następcy Erica Thorira podaje jako dodatkowy atut.
Tak czy owak, jego piłkarze z przeciętności prędko się raczej nie wydobędą. Tego lata zajął się nimi renomowany Walter Mazzarri, jednak na razie trudno wyobrazić sobie kształty nowej drużyny. Mediolańczycy chcieli ją odmładzać redukować budżet płacowy, ale osiągnęli jeszcze coś – Inter znów, jak w mrocznych czasach sprzed sukcesów Manciniego i Mourinho, działa na rynku transferowym jak drzwi obrotowe wypluwające kolejnych graczy niekoniecznie dobieranych wedle zdefiniowanego planu. I potrzebuje czasu, by odzyskać równowagę.
Poszukiwacze godnego rywala dla Juve najchętniej udają się do Neapolu, rosnącego sezon w sezon wicemistrza, który króla strzelców Cavaniego wyeksportował nie dla zdobycia środków na przetrwanie, przeciwnie, pieniądze natychmiast reinwestował. I to z rozmachem – wziął trzy nazwiska z Realu Madryt, wziął niesamowicie skutecznego w lidze holenderskiej skrzydłowego Mertensa. Co więcej, Waltera Mazzarriego zastąpił Rafael Benitez, trener znakomity, acz w Italii pamiętany z katastrofalnego epizodu w Interze.
Wszystko to brzmi obiecująco, ale trzeba pamiętać, że i tutaj budowana latami konstrukcja, w sensie taktycznym podporządkowana Cavaniemu, została zdemontowana. Benitez zreorganizuje plan gry totalnie – trójkę obrońco w zastąpi czwórka, rywal będzie naciskany na jego połowie etc. – a już się przekonał, że w Serie A prezesi (i kibice) nie zwykli zbyt długo czekać, aż ćwiczone na treningach zamiary zmienią się w meczowy konkret. Zwłaszcza na Południu…
Być może zatem na pozycję drugiej siły wróci Milan? Niemrawy na rynku transferowym (wykłócał się o każdego eurocenta, kształt podstawowej jedenastki naruszy co najwyżej Andrea Poli) i niepokojąco płytki kadrowo w obronie, jednak wreszcie wolny od masowej wyprzedaży i z trenerem, który rozpocznie na San Siro już czwarty sezon? A może jeszcze raz pobuszuje miedzy potentatami prowincjonalne Udinese, również kierowane przez Francesco Guidolina od 2010 roku i wyczekujące eksplozji talentu Luisa Muriela na tyle spektakularnej, by za rok wyciągnąć zań kilkadziesiąt milionów euro? Może Fiorentina bezboleśnie zniesie utratę Stevana Joveticia, skoro w zamian poszerzyła kadrę o rozgrywającego Josipa Ilicicia, skrzydłowego Joaquina oraz majowego triumfatora Ligi Mistrzów Mario Gomeza, chyba naturalnego kandydata na króla strzelców?
Sami Włosi nie bardzo znajdowali powody, by prognozować detronizację Juve, więc odwoływali się do ich domniemanego nasycenia krajowymi sukcesami. Pobledli tydzień temu, kiedy mistrz rozniósł w Superpucharze Lazio. A nazajutrz donosili, że trener i prezes Agnelli wymyślili sposób na dodatkowe naładowanie piłkarzy pasją – uświadomili im, że trzeci tytuł z rzędu byłby wyczynem, na jaki Juventus czeki od lat 30. ubiegłego wieku.
Autor: Rafał Stec
Źródło: Gazeta WyborczaWyszukał: s00p3L