#FINOALLAFINE

Wszyscy dla jednego

Na zakończenie 36 kolejki wybrzmiała w pełni dziewiąta symfonia Juventusu. Z samych tytułów w ukazujących się nazajutrz dziennikach dałoby się ułożyć hymn pochwalny. Ale nie oszukujmy się: również one nie mogły zagłuszyć fałszywych tonów. Miał być alternatywny rock nowoczesnej kapeli, było pitu-pitu z kilkoma fajnymi solówkami.

Uczucia są mieszane. Uznanie musi być. Pełen szacunek za potwierdzenie po raz dziewiąty dominacji. Dziewięć lat na szczycie, nieprzerwanie od ponad trzech tysięcy dni! Przelatuje ten czas przez palce, stale za czymś biegnąc, nie zauważamy jego upływu, ale przy wyczynach Juventusu zatrzymajmy się na moment i pomyślmy. Włoskie dzieci i młodzież wzrastają w kulcie jednego klubu-dyktatora. Dzisiejsi osiemnastolatkowie tylko jak przez mgłę pamiętają ostatni nie-Juventusowy tytuł. Uczniowie podstawówek jego zwycięstwa uznają za tradycję narodową. Nie znają innego stanu.

PO WERTEPACH

Jest też zawód, a nawet coś głębszego: oszustwo, zawiedzione nadzieje. Nie tędy przecież miała prowadzić droga tam, gdzie zwykle. Zamiast przygód, pięknych widoków, miłych zaskoczeń i fajnych uniesień, wertepy. Stop: trzeba ważyć słowa. Przeciętne wrażenia estetyczne i niespełnione oczekiwania po zestawieniu z suchymi faktami każą krytykę ściągnąć mocno za lejce. Nie zabraniają przy tym postawić pytania, czy Juventus 2020 to najsłabszy z mistrzów? La Gazzetta delio Sport zrobiła wśród internautów sondaż na najlepszego. Z wynikiem 51,3 procent wygrał Juventus z sezonu 2014-15, premierowego Massimiliano Allegriego, ze scudetto w kieszeni po 34 kolejkach, z awansem do finału Ligi Mistrzów w Berlinie. Natomiast w poszukiwaniu odpowiedzi na odwrotne pytanie wróćmy do wszystkich poprzednich sezonów i w pigułce przypomnijmy nasze oceny spisane na gorąco.

2012: Antonio Conte zastał nieznaną sobie rzeczywistość. Zamiast Juventusu będącego maszynką do wygrywania, z którym jako piłkarz skompletował piętnaście trofeów, zespół z przetrąconym kręgosłupem i bez dawnego, wręcz bezczelnego poczucia wartości i siły. Obrona nie dopuściła do straty gola w 21 meczach sezonu. Tercet pomocników Pirlo-Marchisio-Vidal strzelił 19 goli. Napastnicy nie mieli się czym pochwalić. Najlepszy z nich Alessandri Matri strzelił prawie trzy razy mniej niż król strzelców Zlatan Ibrahimović z Milanu, ale Ibra był solistą, a za napastnikami Starej Damy stała cała drużyna, w której bramki zdobywało osiemnastu piłkarzy.

2013: Conte w drugim sezonie pracy z Juventusem wybił się na największą gwiazdę w klubie. Jego zapał, nigdy niezaspokojony głód zwycięstw, umiejętność wyciskania z drużyny maksimum i taktyczna innowacyjność w zupełności wystarczyły do panowania w Serie A. Do sukcesów w Europie potrzeba mu jednak lepszych piłkarzy.

2014: Nigdy w historii Serie A mistrz nie zdobył tylu punktów, być może też nigdy nie doznał tylu prestiżowych porażek. Juventus Conte zawiesił się między włoskim niebem a europejskim piekłem. Dwa lata temu i rok temu wielkim wygranym był bez wątpienia trener. Teraz można go nawet uznać za przegranego. Bicie ligowych rekordów już specjalnie nie podniecało kibiców, natomiast czekali z wielkimi nadziejami na skok jakościowy w pucharach. Trener ich nie spełnił.

810 punktów zdobył Juventus w 9 mistrzowskich sezonach. To o ponad 130 więcej od drugiego Napoli.

2015: Od A do Z był to sezon Juventusu. Bardziej niż i trzy poprzednie. W tamtych brakowało kropki nad i, której generał Conte i jego wojsko nie umieli postawić w europejskich pucharach. Był to Juventus dwuwymiarowy i dwulicowy. Juventus Allegriego już nie jest.

2016: Pokazał, że nie ma ludzi nie do zastąpienia, statystyk nie do oszukania i rekordów nie do pobicia. Z 12 miejsca po 10 kolejkach nikomu nie udało się wygrać maratonu po scudetto. Dziś można żartować, że Juventus, jak mistrz w pojedynku z adeptem, dał całej reszcie fory i do wyścigu przystąpił dopiero od jedenastego meczu w sezonie.

2017: Patrzeć na to, co wszyscy i zobaczyć coś nowego, zaskakującego, niedostrzegalnego dla innych – to się nazywa geniusz, którym przyćmił całą ligę Allegri. To mistrzostwo jest najbardziej jego. Z drugiej strony – nawet bez 22 stycznia 2017 roku byłoby to, co jest, bo Juventus góruje nad włoską resztą jak Pałac Kultury i Nauki nad Dworcem Centralnym. Zupełnie inny poziom. Jednak rewolucja pod znakiem pięciu gwiazdek bez wątpienia była odświeżającym impulsem, zadziałała jak zastrzyk energii. Dodała blasku i pewności siebie. Stylista Allegri ubrał Starą Damę w to, co najpiękniejszego dotąd chowała w szafie i nawet jeśli początkowo coś nie pasowało, jedno gryzło się z drugim lub wydawało zbyt odważne, to wyszedł z tym do ludzi i wszedł na europejskie salony.

2018: Być może hołd Juventusowi powinno się oddać tytułem W siódmym niebie, ale taki sugerowałby idylliczny krajobraz i nie byłby prawdziwy. Stara Dama pierwsza dobiegła do mety bardziej jak Paula Radcliffe, czyli w świetnym tempie i brzydkim stylu.

2019: Czy się stoi, czy się leży i tak mistrzostwo się należy. Napracować miał się w Lidze Mistrzów i z portugalskim stachanowcem w brygadzie wykonać więcej niż sto procent normy. Nie dał rady i dlatego ten sezon z wszystkich mistrzowskich Juventusu był najbardziej rozczarowujący.

PODZIAŁ WŁADZY

Jak widać krytyka od dłuższego czasu towarzyszyła seryjnemu mordercy tytułów z Turynu. Juventus wygrywał, ale bardziej chwaliło się innych: Napoli, Romę, ostatnio Atalantę. Wydaje się więc, że największa różnica sprowadza do osoby trenera. Conte i Allegri weszli z przytupem, ich pomysły i wizje zyskały akceptację i potwierdzenie w wynikach. Pierwsze sezony w ich wykonaniu były spektakularne. Tymczasem Sarri już na wstępie musiał zrzec się swoich idei w imię wyższych celów. Arrigo Sacchi analizował: Jego futbol to sztuka, zaangażowanie, entuzjazm, odwaga, pomysły i innowacje. Niestety, mało się tego wszystkiego widziało w Juventusie.

A to dlatego, że podporządkował się zastanemu układowi i jednemu człowiekowi. Stanął przed wyborem: albo nie zważając na nikogo, zarządzać drużyną po swojemu, albo urządzić ją według potrzeb i gustu Cristiano Ronaldo, tak by przede wszystkim jemu było wygodnie i komfortowo. Wybrał to drugie, co Mario Sconcerti ceniony publicysta Corriere della Sera uznał za jego największy wkład w tytuł. Schował do kieszeni trenerskie ego (Ja tu przyszedłem zrobić rewolucję i choćby nie wiem co, to zrobię) i podzielił się władzą. Co za tym poszło styl, którym oczarował w Neapolu, przebijał się z rzadka. W 2 kolejce z Napoli to było Sarrismo w pełnej krasie, także w dwumeczu z Interem cmokano z zachwytu nad grą Bianconerich. Częściej jednak górę nad polotem brał konkret, pragmatyzm nad romantyzmem. Częściej niż kiedykolwiek zdarzały się blackouty, jak to zwykł nazywać trener. Z Lazio, Veroną, Milanem, Sassuolo i Udinese padł ofiarą wręcz niewiarygodnych i kompletnie do Juventusu niepodobnych zwrotów akcji. Przyzwyczaił do umiejętnego zarządzania meczem. Teraz stracił 18 punktów w sytuacji, kiedy znajdował się na prowadzeniu – to trzy razy więcej niż w poprzednim sezonie. Na tym lista grzechów się nie kończy.

Zawsze słynął ze szczelnej defensywy i dopiero pierwszy raz w tej dziewięciolatce inni bronili skuteczniej. Przed rozegraniem ostatniej kolejki stracił 40 goli, to było tylko o cztery mniej niż łącznie w dwóch pierwszych sezonach pod wodzą Conte. I to przy ważnym zastrzeżeniu, że Wojciech Szczęsny prawie nic nie psuł i mnóstwo naprawiał. Oczywiście na tę defensywną zapaść znajdzie się alibi. Do przyczyn wewnętrznych należy zaliczyć kontuzje Giorgio Chielliniego i Meriha Demirala, trudną adaptację Mathijsa de Ligta, do zewnętrznych większą niż kiedykolwiek rolę przypadku związaną z nietypowym przebiegiem sezonu i generalnie lekką rękę sędziów do dyktowania karnych. Przeciw Juventusowi w rekordowej liczbie 11, z czego 8 wykorzystanych.

DYBALDO

A jeśli mistrzostwo to głównie zasługa Ronaldo, Juventus musiał być taki jak CR7. Taki, czyli jaki? Jakiekolwiek zdanie krytyki w stronę Portugalczyka zabrzmi trochę jak bluźnierstwo, zatem zacznijmy od bicia pokłonów i składania hołdów. Przed wieńczącym dzieło meczem z Romą miał 31 goli w 33 występach. Zaliczył jeden hat-trick, pięć dubletów, trafiał w 11 kolejkach z rzędu (przed nim tak długo pociągnęli jeszcze Gabriel Batistuta i Fabio Quagliarella). Tylko 9 razy obszedł się smakiem. Brakowało mu jednego gola do wyrównania klubowego rekordu należącego od 1934 roku do Felice Borela. Po lockdownie zawalił karnego w półfinale Pucharu Włoch z Milanem, przespał finał, ale później siekał i rąbał (nawet z rzutu wolnego wreszcie mu wpadło). Niemalże w pojedynkę wykarczował drogę do scudetto.

Był zarówno szczęściem, jak i problemem Starej Damy. Żeby wykręcał takie liczby, reszta musiała bez szemrania uznać jego zwierzchnictwo. Ktoś robił miejsce w środku, jeśli przesuwał się tam CR7, ktoś biegał głównie do tyłu i krył mu plecy, wszyscy grzecznie oddawali piłkę w pobliżu pola karnego, nie licząc na regułę wzajemności. Egoizm i pazerność Portugalczyka bywały zbawienne, bywały także irytujące. Poza tym przekazanie mu pełni władzy na boisku zdejmowało z pozostałych odpowiedzialność, jakby bardziej nie chcieli niż nie mogli wychodzić przed szereg.

3 piłkarzy w historii Juventusu strzeliło 30 lub więcej goli w jednym sezonie w Serie A. Ostatni to Cristiano Ronaldo.

Jeśli kocha się w futbolu tylko gole i taśmową powtarzalność, nad Ronaldo nie ma co w ogóle debatować. Wielki jest i basta. Kto zaś ceni zespołowość, taktyczne nowości, efekt wow, ten kręci nosem. Rzecz gustu. Słusznie jeden z ekspertów napisał, że dopóki jest Ronaldo, dopóty Sarri będzie miał związane ręce i nie będzie Sarrismo. Z CR7 jest dobrze i bezpiecznie, chociaż wysoki stopień uzależnienia musi budzić niepokój, bez niego może zrobić się ryzykownie, ale za to o wiele ciekawiej.

Na szczęście obok tej ludzkiej maszyny pojawił się zawodnik, który ocieplił wizerunek mistrza oraz całego sezonu i dodał temu wszystkiemu zwykłego uśmiechu, lekkości, fantazji i czystego talentu. Dzięki niemu choć w małej części można było poczuć, jakby to było wspaniale, gdyby Ronaldo z Leo Messim przebierali się w jednej szatni. A przecież Paolo Dybali miało w ogóle nie być w tym sezonie. Być może nawet decyzja o wymianie na Romelu Lukaku już zapadła w Turynie, ale gdzie indziej zmienili zdanie i dlatego Argentyńczyk został. Początek miał taki jak koniec u Allegriego: na marginesie. W 7 kolejce powiedział głośne dzień dobry Interowi na San Siro i od tego momentu to w nim Ronaldo zaczynał mieć idealnego partnera. Powstał stwór o nazwie Dybaldo. Wespół strzelili 42 gole (31 plus 11), odpowiadali za 56 procent całego dorobku. Okazali się kluczowi. Po wznowieniu rozgrywek sami rozpędzili drużynę, w czterech pierwszych meczach zdobyli 8 z 13 goli. Po Dybali w ogóle nie było widać, że najmocniej został sponiewierany przez COVID-19.

ZŁY TANCERZ

Kto poza nimi? Po trudnym początku zahartował się De Ligt i bez wątpienia zrobił postępy. Rodrigo Bentancur zakończył proces piłkarskiego dojrzewania i stał się eleganckim panem środka pola, metamorfoza i cofnięcie do obrony wyszły na zdrowie Juanowi Cuadrado, który dodawał wigoru oklapłym skrzydłom. Na drugiej kartce z wypisanymi rozczarowaniami nazwisk więcej, a na niej, idąc od tyłu: Alex Sandro, Daniele Rugani, Mattia de Sciglio, Aaron Ramsey, Sami Khedira, Federico Bernardeschi, Douglas Costa i Emre Can.

Osobnego potraktowania wymagają Miralem Pjanić i Adrien Rabiot. Bośniak jakoś nie umiał tańczyć do muzyki, którą puszczał Sarri. Gubił rytm, mylił kroki, ciągle było coś nie tak. W końcu zaczął tańczyć w parze z Barceloną, a kontuzja stała się wygodna wymówką, żeby na turyński parkiet wychodził coraz rzadziej. Stopniowo wypierał go Rabiot. To, co dla innych było piekłem, jak wypad na stadion Milanu, dla niego okazało czyśćcem, z którego krok dzielił od nieba. Po szalonym rajdzie na San Siro dostał skrzydeł. W końcówce sezonu wreszcie wyglądał jak poważny mężczyzna, który ma wiele do zaproponowania, a nie jak rozkapryszony i rozpieszczony chłopiec. W tym towarzystwie zauważyć wypada także Gonzalo Higuaina. Na pewno zrobił swoje, choć z dawnej gwiazdy zostały tylko okruchy. Mimo że młodszy od Ronaldo o ponad 2 lata, wyglądał na jego starszego i zapuszczonego brata.

3000 dni nieprzerwanie Juventus chodzi w randze mistrzowskiej.

Teraz pora na Ligę Mistrzów i rewanż za porażkę z Lyonem. Odpadnięcie z Francuzami uniemożliwi Sarriemu zrobienie w przyszłości rewolucji. Wybuchnie ona w klubie i pochłonie trenera.*

* artykuł powstał przed odpadnięciem Juve z Ligi Mistrzów.

Autor: Tomasz Lipiński

Źródło: Piłka Nożna 31/2020

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze