#FINOALLAFINE

Wywiad ze Zbigniewem Bońkiem (2)


Jest pan najsławniejszym w świecie piłkarzem polskim w historii, głównie dzięki grze w Juventusie Turyn. Który ze swych licznych sukcesów wspomina pan dziś najmilej?

Dziękuje panu za takie określenie, aczkolwiek wydaje mi się, że swoją sławę na świecie zawdzięczam nie tylko postawie w Juventusie, ale przede wszystkim reprezentowaniu barw Polski. Na pewno grę w Juventusie i Romie należy także zaliczyć do moich osiągnięć, ale jako Polak i człowiek, który grał w finałach mistrzostw świata – i do tego dobrze – cenię te sukcesy szczególnie. Z pewnością inną wartość mają one z Widzewem Łódź i reprezentacją, a inną w drużynach zachodnioeuropejskich. Te pierwsze zawierają aspekt nie tylko sportowy, lecz także patriotyczny.


A w czasach komunizmu także polityczny…

Może dla kogoś innego, ale nie dla mnie. Mnie bardzo cieszyło, że mogłem coś zrobić dla polskiej piłki i dla Polaków. Natomiast grając dla drużyn włoskich byłem dumny, że jako Polak przyczyniłem się do ich zwycięstw i odgrywałem tam wiodącą rolę. Trudno mi jednak wyszczególnić jakiś swój sukces, gdyż było ich bardzo dużo.


W kraju o palmę pierwszeństwa nie było jednak łatwo. Ostatecznie rywalizował pan ze znakomitymi piłkarzami drużyny Kazimierza Górskiego – rewelacji mistrzostw świata 1974, a zwłaszcza z Kazimierzem Dejną…

Absolutnie się nie zgadzam, że ze sobą w specjalny sposób rywalizowaliśmy. Takie rzeczy wymyślają dziennikarze. Byłem innym typem piłkarza niż Kazimierz Dejna. W tym krótkim okresie, kiedy graliśmy razem w reprezentacji, była między nami współpraca. Z korzyścią dla każdego z osobna.


Ale w 1978 roku, w trakcie finałów mistrzostw świata, przy stole pingpongowym wzięliście się jednak za głowy?…

Kiedyś też z Platinim w szatni, w przerwie jakiegoś meczu, chwyciliśmy się za karki, bo akurat wymagała tego sytuacja, a po minucie nie było już o czym mówić. Z Dejną była drobna scysja, ale człowiek pokłóci się czasem nawet z żoną. Okazał się wtedy, że w ping ponga chce grać trzech, a miejsca było dla dwóch. Banalna historia. Uważam, że nasze stosunki były nie tylko dobre, ale wręcz bardzo dobre.


Pan sprawił, że nazwisko Boniek zaczęło oznaczać w Polsce człowieka przebojowego i to nie tylko na boisku. Do aniołków pan nie należał, a jednak zdoła tak pokierować swa karierą, że przełamał niemożliwe zdawałoby się do pokonania bariery – wyjechał pan w kwiecie piłkarskich sił do pierwszorzędnego klubu zagranicznego. I to mimo tego, że obowiązywały wówczas w Polsce limity wieku, wskutek których wielu znakomitych graczy jechało za granicę już tylko po to, żeby dorobić się emerytury. Jak pan tego dokonał?

Sprawa była bardzo prosta. Owszem, limit trzydziestu lat na wyjazd za granicę obowiązywał, ale prawdę powiedziawszy nikt za polskich piłkarzy nie chciał płacić dużych pieniędzy. A po Bońka przyjechano i zapłacono prawie 2 miliony dolarów! Nikomu się nie opłacało powiedzieć – nie. Mnie chciano na zachód skaperować już w wieku dwudziestu trzech – dwudziestu czterech lat. Proponowano nawet, bym uciekł i grał tam po rocznej karencji. Nigdy się jednak na to nie zgodziłem. Powiedziałem w PZPN i wszędzie, że wyjadę na Zachód w sposób legalny i uczciwy w 1982 roku, kiedy będę miał 26 lat i skończę studia. I że chcę grać w jednej z najlepszych lig na świecie, za co można wziąć dużo pieniędzy.


Postawił pan sprawy jasno?

Tak i nie było z tym żadnych problemów. Przepis okazał się sztuczny, bo gdyby wcześniej ktoś wyłożył za polskiego piłkarza dwa czy trzy miliony dolarów – wydaje mi się, że wyjechałby on bez problemów. A że nie byłem aniołem? Uważam, że byłem taki jak dziś, czyli absolutnie normalny, tylko czasy były takie, że nie brakowało lizusów, ludzi systemu i takich, którzy wszystkim się kłaniali. Wtedy takich jak ja szykanowano, ale grałem zbyt dobrze w piłkę i dlatego musiano mnie tolerować.


Z pewnością żaden polski piłkarz nie występował podczas klubowej kariery z taką plejadą gwiazd jak pan. W Widzewie grał pan z Młynarczykiem, Żmudą i Smolarkiem, w Juventusie – z Zoffem, Gentile, Scireą, Cabrinim, Tardellim, Rossim, Bettegą i Platinim, w Romie – z Contim, Toninho Cerezo, Berggereenem, Ancelottim, Grazianim i Vollerem. Bezsprzecznie największym z nim był, wybierany trzykrotnie najlepszym piłkarzem Europy – w latach od 1983 do 1985 – Francuz Michel Platini. Co pan może o nim powiedzieć?

O Michelu mogę mówić w samych superlatywach, ale chyba nawet mi nie wypada, skoro przyjaźniliśmy się w Turynie, a po ponad dziesięciu latach zaprosił mnie prywatnie na finały mistrzostw świata… Ktoś mógłby uznać, że z tych powodów w jego ocenie przesadzam. A na marginesie, jeśli nie byłem, jak pan powiedział, aniołkiem, to jest możliwe, żebym na Zachodzie stał się przyjacielem piłkarza, który – być może – był ode mnie lepszy?


Nie czuł się pan gorszy od Platiniego!?

Byliśmy piłkarzami innego typu. Platini był od rozgrywania, ja od biegania. Michel więcej strzelał goli, inaczej zachowywał się pod bramką, miał zimną krew, dużo widział. Ale i ja miałem takie zdolności i cechy, których jemu brakowało i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Lubiliśmy się, a nasze zalety się uzupełniały. Sam mówił, że gdybym zdobył połowę jego bramek, to byłbym najlepszy. Razem tworzyliśmy świetną copię Juventusu. On, bardziej statyczny, lubił rzucić dalekie podanie, nagrać komuś piłkę lub po nią wrócić. Ja natomiast potrafiłem sam wyprowadzić drużynę z własnego pola karnego, wyjść z kontrą w momencie przejęcia przez nas piłki, co sprawiało, że Juventus nie musiał kurczowo trzymać się systemu catenaccio. Szczególnie dobrze grało mi się w europejskich pucharach, w których Juve w swych trzech startach ze mną dochodził zawsze do finału, dwukrotnie w nim zwyciężając. Doczekałem się nawet przydomku Bello di notte – piękny w nocy, gdyż najlepiej wypadałem w świetle stadionowych jupiterów.


Czy Platini był najlepszym spośród tych graczy, których pan widział?

Z pewnością tak – spośród tych, z którymi grałem w jednej drużynie. Ale najlepszym piłkarzem był dla mnie Diego Maradona. Był jakby z innej planety, poza wszelkimi klasyfikacjami, lepszym od nas wszystkich, gdyż potrafił robić z piłką to, czego nikt nie umiał. Dla mnie był nawet lepszy od Pelego. Natomiast Michel z pewnością był pierwszy wśród pozostałych graczy. Potrafił współpracować z drużyną i umiał się prowadzić. Dlatego jego sława nadal nie gaśnie.


Co przesądziło o pana sukcesach – talent czy charakter?

Jedno i drugie. Ale talent to może 25 procent w osiągnięciu sukcesu. Reszta to zaciętość, wytrwałość, praca, chęć bycia lepszym i wyciąganie wniosków z doświadczeń.

Rozmawiał: Józef Walawko
Wyszukał: DeeJay

Źródło: Archiwalne numery Piłki Nożnej

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
0 komentarzy
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze