Z nieba z hukiem na ziemię!
UWAGA: Poniższy tekst może zrujnować morale tych, którzy do tej pory zachwycali się sezonem w wykonaniu Juventusu. Jeśli należysz do tej grupy, lepiej przejdź od razu do ostatniego akapitu. Jeśli jednak jesteś gotów stawić czoła temu artykułowi, czytaj dalej…
Cóż, więc oto jesteśmy – praktycznie w połowie sezonu 2010/2011. W pierwszej rundzie czekają nas jeszcze co prawda mecze z Parmą i Napoli, ale z ogólnego punktu widzenia chyba trzeba już przyznać, że połowa za nami. W przeciwieństwie do wielu innych, osobiście nie podchodzę do dotychczasowych poczynań Juventusu zbyt entuzjastycznie.
Dwanaście miesięcy temu, dokładnie wtedy, praktycznie wszyscy prosili o zwolnienie Ferrary z powodu beznadziejnych wyników osiąganych przez Juve. Do tego życzyliśmy sobie, żeby wykopani zostali Elkann i Blanc, a na ich miejscu pojawił się “znawca” piłki, ktoś pokroju Agnellego. Dwanaście miesięcty temu mieliśmy na koncie 30 punktów zarobionych po 17 rozegranych meczach… i skończyliśmy przygodę z Ligą Mistrzów na trzecim miejscu w grupie, plasując się za Bayernem Monachium i Bordeaux. Z pewnością była to jakaś podstawa do pomyślenia o rewolucji w klubie.
Dzisiaj mamy na koncie 31 punktów po 17 rozegranych meczach… i skończyliśmy przygodę z Ligą Europejską na trzecim miejscu w grupie, plasując się za Manchesterem City i Lechem Poznań. Mimo to z zadowoleniem przyglądamy się temu, jak poczynają sobie nasi piłkarze, mamy prezydenta który zna się na piłce, a szefostwa nie tylko nie chcemy wykopać z klubu, a wręcz wychwalamy ich pod niebiosa, bo przecież uratowali nasz Juventus od dalszego podążania w bezdenną nicość!
Gdzie tkwi różnica? Cóż… po pierwsze zgromadziliśmy więcej punktów (o JEDEN więcej)… i możemy marzyć o scudetto, bo o ile rok temu byliśmy 10 punktów za Interem, dzisiaj jesteśmy “jedynie” 5 za Milanem… tak jakby szansa na podjęcie rękawicy w walce o tytuł była zasługą nas samych, a nie miernego poziomu ligi, który ewidentnie stacza się po równi pochyłej. Przez ostatni tydzień z różnych względów nie miałem możliwości obejrzeć pełnych trzech meczów Juventusu. Obejrzałem 45 minut spotkania z Lazio w pubie Naviglio Grande w Mediolanie, a potem pierwszą połowę meczu z City i drugą połowę spotkania z Chievo. Cóż mogę powiedzieć… Jeśli naszym celem w tym sezonie jest trzymanie widzów w napięciu do samego końca oraz sprawianie, by kibice byli niepewni wyniku do końcowego gwizdka, flagując to wszystko hasłem “dobrego widowiska” – to jesteśmy na dobrej drodze. Faktem jednak jest, że wolałbym oglądać drużynę, która dosyć wcześnie potrafi wywalczyć dobry rezultat bramkowy, a potem mądrze kontrolować go przez resztę spotkania. Wolałbym oglądać to, aniżeli drużynę tracącą głupie bramki zaraz na początku meczu albo zaraz po zdobyciu goli przez siebie.
Czego jednak można oczekiwać po drużynie złożonej z elementów pochodzących z ekip z prowincji? Ano niczego innego, jak tego, że będzie ona drużyną “prowincjalnej” jakości, o “prowincjalnej” mentalności, osiągającą “prowincjalne” rezultaty. Stąd bowiem wyszli Del Neri, Marotta i Paratici: z prowincji. Zwykli oni budować drużyny piłkarskie i kierować nimi z “prowincjalnego” punktu widzenia – oznaczającego, iż każdy skalp zdarty w ważnym spotkaniu to niemal trofeum, którego zdobycie należy świętować, a możliwość samego konkurowania z innymi jak równy z równym należy uznać za cel sam w sobie. Sytuacja, w której budujesz drużynę na bazie wypożyczeń z innych klubów i opcji “na dzisiaj”, ale nie masz pomysłu na to, skąd wziąć pieniądze, by móc je zamienić na transfery definitywne oraz sytuacja, w której próbujesz grać twardziela wobec piłkarza, któremu potem musisz lizać tyłek kiedy tylko pojawią się problemy kadrowe – to niezbyt pozytywne obrazy widoczne w naszym klubie.
Weźmy za przykład ostatni mecz z Chievo. W porządku, czerwona kartka była ewidentnym błędem sędziego, ale drużyna pokroju Juventusu, która ma pretendować do tytułu mistrzowskiego – o czym tak chętnie trąbią Marotta, Del Neri i Agnelli – nie powinna chyba pakować dziewięciu swoich piłkarzy w pole karne, wykopując piłkę na oślep i mając nadzieję na to, że siłę swojego ataku oprą na kilku kontratakach, czyli jak na ironię najlepszym, co wychodziło w tym dniu Krasiciowi, choć i tak podanie byłoby lepszą opcją od strzału, który oddał. To jest właśnie ta “prowincjalna” mentalność – podobnie jak decyzja o zdjęciu Krasicia i Pepe, by wypuścić na murawę dwóch obrońców na kilka minut przed końcem, jak by Pepe nie miał dać rady dograć tych kilkudziesięciu sekund, a Traore miał przez ten czas odmienić obraz gry. Owe dwie zmiany pomogły jedynie dodać kolejne minuty do całego meczu… dając więcej czasu przeciwnikowi na wyrównanie. Koniec końców grając w sumie siedmioma obrońcami, w tym Sorensenem, który zawalił przy bramce Pelissiera (ale zaraz, gdzie byli wówczas trzej środkowi?), tracimy prowadzenie. Na szczęście po wszystkim wszyscy jesteśmy zadowoleni z postawy drużyny, woli walki oraz mentalności zwycięzców! W końcu drużyna zagrała w dziesiątkę przeciwko silnemu Chievo z Werony na wyjeździe! Cóż za niebywałe osiągnięcie! Drużyna z prowincji faktycznie miałaby w takiej sytuacji powody do dumy i skoków z radości, ale Juve?…
“Prowincjalna” drużyna zrozumiale może cieszyć się również z tego, że choć odpadła z Ligi Europejskiej, nie poniosła w tym turnieju żadnej porażki. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy płakać, kiedy słyszałem, jak Marotta i Del Neri mówią dziennikarzom, że są dumni z poczynań drużyny w Lidze Europejskiej, że zagrali na miarę tego turnieju, że co prawda odpadliśmy ale odchodzimy z podniesionymi głowami, bo tak naprawdę w pierwszych meczach mieliśmy problemy kadrowe, a drużyna cały czas jest w budowie, do tego jak na nieszczęście nie byliśmy w stanie skorzystać z usług Quagliarelli i Aquilaniego. Obudźmy się! Mówimy o JUVENTUSIE, a nie Sampdorii czy Udinese. To, co osiągnęliśmy w tym sezonie w Lidze Europejskiej, jest dla nas prawdziwym UPOKORZENIEM. Nie zdołaliśmy wygrać choćby jednego meczu, nie umieliśmy pokonać nawet Salzburga… Nie zdołaliśmy zrobić tego, co nawet bez Aquilaniego i Quagliarelli w składzie mieliśmy obowiązek osiągnąć! Nie mówię już nawet o tym, że podpisując kontrakty z tymi piłkarzami, Marotta i Paratici wiedzieli, na co się piszą. Graliśmy bez Salihamidzicia i Grosso, idiotycznie odsuniętych od składu po to, by uszczęśliwić kibiców, oraz śmiesznie przywróconych wówczas, gdy okazało się, że nie mamy już kim grać. Do tego dopóki nie wykopiemy spod ziemi 26 milionów euro, dopóty o Aquilanim i Quagliarelli w następnym sezonie możemy tylko pomarzyć!
Sześć punktów w sześciu rozegranych meczach czyni nas drugą najgorszą drużyną tegorocznej edycji Ligi Europejskiej. Do tej pory mamy więc za sobą 23 mecze: 17 w Serie A i 6 w Europie. Jeśli przyjmiemy, że koniec końców liczą się liczby i wyniki, zobaczmy, co otrzymamy: spośród tychże 23 spotkań przegraliśmy “tylko” 2, co nie jest złym wynikiem. Z drugiej jednak strony wygraliśmy tylko 8 spotkań, remisując kolejnych 13! Czy zwycięstwo w co trzecim meczu to aż tak genialne osiągnięcie? Spośród 17-stu meczów Serie A wygraliśmy 8, 7 zremisowaliśmy i 2 przegraliśmy. Czy drużyna, która wygrała niecałą połowę rozegranych spotkań, jest pretendentem do scudetto? Śmiem twierdzić, ze jeśli liga nie byłaby ostatnio na tak miernym poziomie, nie gralibyśmy nawet w Lidze Europejskiej. Jeśli porównamy pewne liczby, dojdziemy łatwo do wniosku, że powtarzamy poprzedni sezon: póki co wygraliśmy 8 z 17 meczów, jesteśmy więc na podobnej drodze, co rok temu, kiedy to w 38 spotkaniach odnosiliśmy zwycięstwo jedynie 16 razy. Jedyną różnicą jest ta, że teraz zamiast przegrywać, remisujemy. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal osiągamy “prowincjonalne” wyniki, takie, które uszczęśliwiłyby każdą ekipę środka tabeli, dla której sukcesem jest samo pokonanie Milanu czy Lazio. Prawdziwie ważnym pytaniem jest: jaką mamy korzyść z pokonania obu tych zespołów, w obliczu jedynie dwóch zwycięstw, porażki i trzech remisów, osiągniętych w sześciu meczach rozegranych przeciwko drużynom z końcowych siedmiu miejsc tabeli ligowej? Mało tego, do tej pory nie udało nam się wygrać trzech meczów z rzędu!
Jeśli cokolwiek ma być znakiem, że jesteśmy drużyną opartą o walkę i determinację, ducha zwycięstw i tego typu rzeczy, to pewnie będzie to fakt, iż wydajemy się być zabójczy wyłącznie z kontrataków oraz jeśli przeciwnik zostawi nam wystarczająco sporo miejsca na rozegranie piłki. Na szczęście poprawiliśmy nieco grę przy stałych fragmentach gry. Poza tym rzadko strzelamy, kiedy przeciwnik ciasno zewrze szyki obronne. Nie mamy z przodu Cavaniego czy Boriello (żeby nie wspomnieć o Ibrahimoviciu), którzy kosztowali 15 milionów euro, mamy jednak Martineza, na którego wydaliśmy prawie 13 milionów, któremu daleko do przed chwilą wymienionych. Nie chcę nawet myśleć, że nie zdołamy wywalczyć miejsca w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów, bo wówczas oznaczałoby to dla nas naprawdę poważne problemy finansowe, co wiązałoby się z nie mniejszymi kłopotami przy budowaniu składu… I choć media trąbią, że Juventus żyje i może walczyć z Milanem o scudetto, trzeźwo patrzący na całą sytuację dostrzegają, że możemy skończyć ten sezon na drugim miejscu w tabeli równie dobrze, jak na siódmym czy ósmym. Jesteśmy bowiem w połowie sezonu, a do żadnego z tych miejsc nie jest nam daleko. Osobiście wolałbym, żeby Milan ostatnio pokonał Romę, ponieważ wolę mieć Milan daleko przed sobą, niż Romę depczącą po piętach. Wolałbym, żebyśmy byli 8 punktów za Milanem ale 5 przed Romą, niż 5 za Milanem i tylko 2 przed Romą. Czemu? Ponieważ nasz zespół ma granice, których nie potrafi pokonać i luki których nie zdołamy wypełnić nawet w trakcie zimowego mercato. I choć dziennikarze mówią i piszą o Gilardino, Pazzinim, Benzemie, Bendtnerze czy innych “topowych” napastnikach, “prowincjalna” mentalność co poniektórych skaże nas na to, że na wiosnę będziemy grać jakimś Floro Floresem, którego wymienimy za Lanzafame.
Oczywiście w obliczu tego wszystkiego na stołku prezydenta klubu mamy jednak Agnellego, w związku z czym każdy kibicujący Juventusowi jest szczęśliwy i nikt nie ośmieli się go skrytykować, tak jakby to nazwisko czyniło piłkarskim ekspertem, lub fakt, że dorastało się przy Giraudo i Moggim, czyniło człowieka ich wierną kopią. Jeśli przebywanie w środowisku Moggiego miałoby czynić kogokolwiek znawcą futbolu, to Secco powinien swym geniuszem bić Agnellego na głowę! Osobiście nie jestem przekonany, czy Agnelli jest w ogóle lepszy od Secco. Agnelli przyszedł do klubu i obwieścił wszem i wobec, że są tu pieniądze do wydania… tymczasem rzeczywistość sprowadziła nas brutalnie do parteru. Agnelli zapowiedział wszem i wobec walkę o odzyskanie tego, co odebrano nam cztery lata temu, co rzecz jasna poprawiłoby morale klubu i jego kibiców. Faktem jednak jest, że póki co nie osiągnął niczego z zapowiadanych rzeczy: nie mamy piłkarzy, nie mamy pieniędzy, nie mamy zwycięstw. Agnelli, zamiast patrzeć w przód i walczyć o zwycięstwa, próbuje patrzeć wstecz i grać na emocjach kibiców. Deklaracje, za które niegdyś na Elkannie i Blanku nie zostawiano suchej nitki, dzisiaj stały się do zaakceptowania tylko dlatego, że wypowiedział je sam Andrea Agnelli…
Tak to już jednak jest: bez względu na “prowincjonalną” mentalność i podejście, dopóki pewne rzeczy wypowiada prezydent pochodzący z rodziny bliskiej Juventusowi, dopóty jest to w porządku i nie można tego krytykować. Jeśli powie, że upokarzająca postawa w Lidze Europejskiej nie jest upokorzeniem – to należy uznać ją za walkę do samego końca. Jeśli remis z Chievo nie jest upokorzeniem, a duchem zwycięstwa w obliczu gry w osłabieniu – to podnieśmy głowy i kroczmy naprzód! Cieszmy się widowiskiem i ekscytujmy się nim do samego końca!
Tak czy inaczej… wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku 2011… pełnego wszystkiego, czego życzycie sobie i swoim rodzinom.
Autor: James Sultana
Źródło: własne