Stara Dama jest okrutna
To było jak przeżycie dobrze znanego filmu na jawie. Rocky Balboa przez kilka rund dostawał potężne lanie. Upadał, wstawał, słaniał się na nogach a przeciwnik nie nokautował go tylko dlatego, żeby przedłużyć sobie i kibicom zabawę. Nagle bity i prawie przegrany zmartwychwstał. Teraz to on trafiał i w parę minut posłał rywala na deski. Ubrany na żółto Rocky w środę triumfował na Wembley.
To między 63 minutą i 22 sekundą a 66 minutą i 11 sekundą, czyli w 2 minuty i 49 sekund, nastąpił hollywoodzki zwrot. Już w pierwszym meczu Stara Dama chciała rachu-ciachu rozprawić się z młodszym rywalem, ale ten się otrzepał i w pięknym stylu obronił. We własnym ringu już nie zdobył się na skuteczną reakcję i poległ.
Później walka, już na słowa i argumenty, przeniosła się gdzie indziej. Ścierały się dwa obozy. Jeden zwycięstwo Juventusu ubrał w doświadczenie, wyrachowanie, cynizm, mistrzowskie geny, wielką umiejętność rywalizacji, na co zwracał uwagę jeszcze przed spotkaniem w Turynie Mauricio Pochettino. Drugi awans mistrzów Włoch nazywał zwykłym fartem. Bo bez niego to nie miało prawa się udać. Gdyby wyjąć z pierwszej połowy ze składu gości Douglasa Costę, Juventus wyglądałby niewiele lepiej niż Huddersfield, który parę dni wcześniej błagał na Wembley o najniższy wymiar kary i z dwoma klapsami w miarę zadowolony wrócił do domu.
Tottenham od początku nacierał na Juventus. Nie z szaleństwem w oczach i nożem w zębach, ale po swojemu: na pełnym luzie, z fantazją i na wiele sposobów. Z łatwością dochodził do sytuacji strzeleckich i do przerwy oddał 12 uderzeń, zmuszając Gianluigiego Buffona do czterech interwencji. Choć to, co z łatwością przychodziło, z łatwością marnował, to nie miał powodów do większych obaw. Niedawno przebyte i wyleczone kontuzje z Paulo Dybali i Gonzalo Higuaina zostawiły tylko nazwiska na koszulkach, a na ławce rezerwowych trudno było znaleźć choćby jednego piłkarza, który mógłby rzucić tonącej Starej Damie koło ratunkowe. Przecież trzeźwo oceniając, nie mogli tego zrobić boczni obrońcy. Jakiś kompletny absurd, zwłaszcza że Kwadwo Asamoah w tej edycji Ligi Mistrzów zaistniał tylko w doliczonym czasie gry pierwszego meczu w Turynie, a w całym 2017 roku pojawił się w niej raz: od 88 minuty w kwietniowym rewanżu na Camp Nou z Barceloną. Z kolei dla Stephana Lichtsteinera wejście na Wembley oznaczało pucharowy debiut w tym sezonie.
Szwajcar ma już zasłużone miejsce w klubowej historii, jako jeden z sześciu zawodników, który zdobył sześć tytułów mistrzowskich z rzędu. Zapisał się też jako strzelec pierwszego ligowego gola na Juventus Stadium, ale ostatnio ten zaprawiony w bojach generał bywał czołgany jak szeregowiec. Jego piłkarska duma najmocniej dostała w dwóch kolejnych wrześniach po sporządzeniu listy piłkarzy zgłoszonych do rozgrywek grupowych Ligi Mistrzów. Nie było go na niej w 2016 i 2017 roku. Byli Dani Alves i Mattia De Sciglio.
Rozczarowanie nie popchnęło go na czołowe zderzenie z trenerem i tym samym szybką śmierć w Juventusie. Postanowił zostać, robić swoje i być cierpliwym. W lutym poprzedniego roku został nagrodzony występem w Porto, gdzie “wypracował” szybką czerwoną kartkę dla Aleksa Tellesa. Teraz właściwie w pierwszym ofensywnym wypadzie, niespełna trzy minuty po wrzuceniu do kotła, w którym już rozgotowywali się jego koledzy, dał nadzieję. Uciekł Benowi Daviesowi, dośrodkował, a Sami Khedira z Higuainem zwieńczyli jego dzieło.
To były tyle nieoczekiwane, co fundamentalne dla wyniku zmiany. Obaj boczni obrońcy wprowadzili równowagę (ulubione słowo Allegriego) w zespole, podcięli też skrzydła Kogutom. Trener Juve mógł piać z zachwytu nad samym sobą. Wymyślił przecież coś z niczego.
Oczywiście to nie jest trener, który ulegałby nastrojom euforii czy samozadowolenia. Może gdzieś w środku tak, ale nigdy na zewnątrz. Zawsze wyważony i trzymający fason. Dość lakoniczny i unikający wystawiania indywidualnych cenzurek. Jeśli wygrała, to drużyna, nie ma, że ktoś się wyróżnił, tylko wszyscy byli bravi. Jednak tamtego wieczoru na Wembley wyczuwało się i widziało jego dumę. Udzielał wywiadów tak chętnie jak nigdy, jakby chciał rozsmakować się w międzynarodowych komplementach. Dał się nawet namówić na parę słów w języku angielskim, czego wcześniej nikt nigdy nie słyszał (i lepiej, żeby teraz nie usłyszał).
Włoscy dziennikarze wynieśli go na piedestał. Jeśli argentyński duet HD przemianowany został na lwy, to numerem 1, geniuszem był Allegri. Notabene nieprzypadkowo wynagradzany tak samo hojnie jak dwie jego gwiazdy. Każdemu, kto próbowałby podważyć wartość zwycięstwa i awansu, mógłby spokojnie, z pobłażliwym, przyklejonym do twarzy uśmiechem odparować, że udać to się może raz, ale nie razy kilka. Zwłaszcza na wyjazdach. Z Madrytu, Barcelony, Dortmundu, Porto i Monaco w fazie pucharowej Champions League wywoził zwycięstwa lub zwycięskie remisy. Niewiele brakowało, by do tej listy cennych skalpów dopisał jeszcze Monachium, gdzie jego drużyna prawdopodobnie stworzyła najpiękniejsze widowisko za jego kadencji, ostatecznie przegrane po dogrywce 2:4. Słowa “przypadek” czy “szczęście” w takim kontekście wydają się więc nie na miejscu.
To tyle o Juventusie, który do perfekcji opanował sztukę cierpienia i przetrwania, a także odradzania się i rozgrywania kilku meczów w jednym meczu. W tej układance, która ostatecznie ułożyła się w logiczną całość, był także Tottenham. Także jego historia uczy, że ten dwumecz nie mógł zakończyć się inaczej. Żeby zrozumieć, w czym rzecz, trzeba sięgnąć po książkę “Futbol jest okrutny” Michała Okońskiego. Dziennikarz i wieloletni kibic Spursów na jej stronach dowiódł, że Tottenham to drużyna, z którą nie ma nudy, która specjalizuje sie w trwonieniu ciężko wypracowanej przewagi. Z badań przeprowadzonych kilka lat temu przez Lloyds Pharmacy wyszło, że kibice Tottenhamu najbardziej ze wszystkich fanów drużyn grających w Premier League byli narażeni na ataki serca. Lloyds oferował im nawet darmowe badania kardiologiczne.
Limit pecha Tottenhamu jest niewyczerpalny. Dwukrotnie doświadczył traumy pozbawienia szans gry w Lidze Mistrzów w ostatnim możliwym momencie. W 2006 roku przegrał na samym finiszu z zatruciem (ucierpiało kilku piłkarzy) i spadł na piąte miejsce, w 2012 roku poniósł klęskę tydzień po zakończeniu sezonu Premier League, bo szósta w tabeli Chelsea zwyciężyła w finale z Bayernem w Monachium, zapewniając sobie prawo gry w kolejnej edycji kosztem czwartego Tottenhamu.
Jak zbiorowa niemoc dopadła potentatów w sezonie 2015/2016 i wydawało się, że atak Spursów na mistrzostwo wreszcie się powiedzie, to znikąd pojawiło się Leicester. Jak ćwierćfinał Ligi Mistrzów znajdował się na wyciągnięcie ręki, to Juventus w okamgnieniu z bezbronnej ofiary zamienił się w bezlitosnego kilera. Chyba wystarczy tych przykładów.
Okoński pisał: “Futbol jest okrutny. Te grę stworzył jakiś złośliwy demiurg. Mający gdzieś nasze oczekiwania, nadzieje i marzenia. Tu niczego nie da się przewidzieć ani zaplanować, nic nie jest przesądzone, zawsze może być inaczej, niż się zapowiadało. Do tego stopnia, że najbardziej zdumiewający okazuje się ostatecznie ten wynik meczu, którego spodziewali się wcześniej wszyscy tak zwani fachowcy “.
Czy ten opis nie wpisuje się w ramy tego dwumeczu? Przecież przed początkiem rywalizacji wydawało się większości, że doświadczenie poskromi młodość, i rzeczywiście poskromiło. A ze Tottenham dominował w Turynie i w rewanżu, kreował, posiadał, strzelał, podobał się i bardziej zasługiwał? Cóż, Stara Dama była okrutna.
Autor: Tomasz Lipiński Źródło: Piłka Nożna 11/2018