#FINOALLAFINE

Argentyńskie scudetta

Od Orsiego po Teveza, od lat trzydziestych aż po dzisiejsze czasy – losy Juventusu często wiązały się z mistrzami z Ameryki Południowej. W każdej złotej epoce klubu był jakiś as z Argentyny, który szturmem zdobywał serca kibiców.

Orsi, Martino, Sivori. A teraz Tevez. Historię Juventusu i jego tryumfów spina delikatna, lecz widoczna nić, której koniec prowadzi do Argentyny. Zwróćcie uwagę – na każdej złotej erze klubu piętno odcisnął przynajmniej jeden argentyński as. To oni prowadzili zespół do zwycięstw, znajdowali się na pierwszych stronach gazet, zdobywali serca kibiców. Pierwszym był Raimundo “Mumo” Orsi, “gwiazda Amsterdamu”. Piłkarz zabłysnął na europejskich boiskach już podczas Igrzysk Olimpijskich 1928, a niewiele później jego przypadek wywołał incydent dyplomatyczny.

Kiedy Bianconeri wyrwali go z Independente Buenos Aires, oferując kontrakt opiewający nie tylko na niebotyczną, jak na ówczesne warunki kwotę, ale także luksusowy samochód i prywatnego kierowcę, argentyńska federacja piłkarska oskarżyła Juventus (a jeszcze wcześniej Włochy) o kradzież dobra narodowego. Było już wtedy oczywiste, że mający włoskie korzenie Orsi, gdy tylko dołączy do Bianconerich, zdecyduje się także na koszulkę Squadra Azzurra. FIFA nie zablokowała transferu, ale Orsi i tak musiał przejść długą kwarantannę i na boisku w barwach Juve pojawił się dopiero w sezonie 1929/30. Nominalnie lewoskrzydłowy, w rzeczywistości mógł grać na każdej pozycji – jego prawa noga nie była gorsza. Stopy wydawał się mieć stworzone do dryblingu i strzelania na bramkę. Niewysoki, szybki, błyskotliwy aż po granice złośliwości – trafiał bezpośrednio z rzutów rożnych, mijał całe gromady obrońców, którzy znaleźli się na jego drodze. Później pocieszał ich sugerując, że nie muszą się aż tak przemęczać, lepiej by dali pograć jemu, w końcu zarabia dużo więcej od nich.

Kibice, którzy od razu oszaleli dla niego, uznali go za symbol drużyny, która rok później, w sezonie 1930/31 była już gotowa do długiego marszu po zwycięstwa. Najpierw przyszło scudetto, przy którym Bianconeri wyprzedzili Romę o cztery punkty – Orsi strzelił 20 goli w 33 występach. W następnym sezonie Juventus znów był na czele, tym razem przed Bologną, a do Mumo dołączyli dwaj kolejni argentyńscy oriundi – Renato Cesarini i Luis Monti. W sezonie 1932/33 Orsi strzelał już nieco mniej, częściej oddając swoje umiejętności dryblerskie w służbę młodszemu, przebojowemu napastnikowi – Felice Borelowi. Za to Mumo, zgodnie z przewidywaniami, stał się podporą włoskiej drużyny narodowej prowadzonej przez Vittorio Pozzo. Orsi był również bohaterem kolejnych zwycięskich sezonów – 1933/34 (scudetto z Juventusem i mistrzostwo świata z Włochami) oraz 1934/35 (kolejne scudetto w barwach Juve). Ogółem w koszulce w biało-czarne pasy wystąpił 194 razy, zdobywając 89 bramek, co czyni z niego jedną z największych gwiazd w historii klubu.

Liczby nie oddają jednak całej prawdy. Mumo był osobowością także poza boiskiem, gwiazdorem, który spędzał noce tańcząc tango i grał na skrzypcach jak profesjonalny muzyk. W pewnym momencie zdecydował się powiedzieć “do widzenia” mimo, iż miał jeszcze dużo do zaoferowania – chciał jednak wrócić do Argentyny. Być może obawiał się, że jego gwiazda może zblaknąć, jak zbyt wiele razy użyty frak.

Pochodzący z Rosario Rinaldo Martino (rocznik 1921) to kolejna legenda. Stał się symbolem Juventusu, który jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki odzyskał cały swój urok i wrócił na tor zwycięstw, z którego wypadł po odejściu Orsiego. Juventus po 1935 roku zdołał wygrać zaledwie w dwóch edycjach Pucharu Włoch, o mistrzostwie kraju można było zapomnieć. Przed wybuchem II wojny światowej rozgrywki zdominowała Bologna, po zakończeniu konfliktu królowało Torino. Aż wreszcie nadeszło lato 1949 roku. Juventus, w którego składzie znajdowali się już tacy włoscy mistrzowie jak Boniperti czy Parola, a z zagranicy Praest i John Hansen, złowił zawodnika, który w barwach San Lorenzo de Almagro zdobył właśnie mistrzostwo Argentyny. Martino był już znany z tego, że potrafi zarówno zaserwować koledze idealne podanie z odległości 40 metrów, jak i uderzyć z ogromną siłą na bramkę, nie dając żadnych szans golkiperowi. W Argentynie nazywano go “aksamitną łapą”, ze względu zarówno na umiejętność prowadzenia piłki, jak i na zdolność do ukrywania się za kulisami, do kreowania się na aktora drugoplanowego, a nie mistrza którym już wówczas był. Ofensywnie nastawiony rozgrywający sprawiał, że drużyna grała na właściwych obrotach, co niekoniecznie musiało oznaczać wyśrubowane tempo. To wystarczyło by stworzyć przepaść pomiędzy Juventusem a resztą ligi. Martino strzela jak z armaty właściwie od niechcenia – gol w debiucie przeciwko Fiorentinie, kolejny z Lazio siedem dni później, a przede wszystkim na San Siro, w pierwszym ze starć z Milanem, które miały decydować o tytule. To właśnie Rossoneri ostatecznie zakończyli sezon na drugim miejscu, pięć punktów za Juve. Trzeci Inter tracił już do drużyny z Turynu 13 punktów. Martino, strzelając 18 bramek w 33 meczach był jedną z najważniejszych postaci drużyny, obok Bonipertiego i Hansena. Ci dwaj trafiali częściej, lecz działo się tak również dlatego, że Martino zdecydowanie był królem asyst i kiedy tylko mógł, wybierał podanie do kolegów z drużyny. Altruista i melancholik, po zakończeniu sezonu podjął decyzję o powrocie do Argentyny. Nie zdołały go powstrzymać ani gorące błagania kibiców, ani stanowiące wyraz uznania dla jego piłkarskiej klasy powołanie do reprezentacji Włoch (rozegrał w niej nawet jeden mecz). Jego wyjazd długo pozostawał nieodżałowany.

Nie był to jednak koniec argentyńskiej sagi. Od wyjazdu Martino do pojawienia się Sivoriego minęło siedem lat. “Cabezon” czyli Wielkogłowy – nazywano go tak ze względu na burzę włosów, która otaczała łobuzerską twarz – wylądował w Turynie latem 1957 roku. Towarzyszył mu walijski gigant, John Charles. Od razu stało się jasne, że dla kibiców Juve chude lata dobiegły końca. Po zdobyciu dziewiątego mistrzostwa w 1952 roku Bianconeri doświadczyli kiepskich pięciu lat, w których wyniki osiągane przez drużynę były co najwyżej przeciętne. Potrzebny był przełom i nim stały się zakupy poczynione przez młodziutkiego prezydenta, Umberto Agnellego. Postawienie na Sivoriego było pokerową zagrywką. Argentyńczyk miał dopiero 22 lata, ale już stał się częścią historii argentyńskiej ligi. Razem z Maschio i Angelillo współtworzył niezapomniany tercet “aniołów o brudnych twarzach”. Z drugiej strony, jego charakter był daleki od ideału – prowokował obrońców swoimi zwodami i wymyśloną przez siebie diabelską sztuczką – zakładaniem siatki. Jego znakiem rozpoznawczym stały się wiecznie opuszczone, zrolowane w okolicach kostek, getry.

Nie mógł dojść do porozumienia z nikim, albo prawie nikim. Ustawicznie kłócił się z sędziami. Innymi słowy, charakterek. A jednocześnie prawdziwa, nieosiągalna znakomitość. Stuprocentowy mańkut, potrafił sam strzelać niesamowite gole, ale też wypracowywał oszałamiające sytuacje innym, szczególnie Charlesowi. Stanowili perfekcyjną parę, ale spośród nich geniuszem był Sivori. Od razu stał się idolem wszystkich kibiców, którzy nigdy wcześniej nie widzieli kogoś takiego. Jego wpływ na ligę był porażający i sezon 1957/58 skończył się ukoronowaniem Argentyńczyka i Juventusu jako absolutnych mistrzów. Rozgrywki praktycznie nie miały historii, ale stadiony wypełniające się po ostatnie miejsce wszędzie tam, gdzie pojawiał się Juventus były hołdem składanym wielkiemu Omarowi.

Scudetto zdobyte na kilka kolejek przed końcem, z olbrzymią przewagą nad druga Fiorentiną jako dziesiąte w historii dało klubowi pierwszą gwiazdkę. Sivori okrasił je 22 bramkami – dla porównania Charles, także dzięki podaniom Argentyńczyka, zdobył ich 28. W zbiorowej wyobraźni kibiców pozostało również kilka obrazów. Na przykład taki: defensorzy przedryblowani jak pachołki, ominięty bramkarz i Sivori perfidnie czekający na linii bramkowej z piłką przy nodze na ostatnią, rozpaczliwą ale bezużyteczną próbę wybicia piłki przez obrońcę. Jasne, przeciwnicy go nie lubili i kiedy tylko było to możliwe, odpłacali faulami. A Sivori reagował nieraz w bardzo gwałtowny sposób, za co przychodziło mu płacić paroma kolejkami dyskwalifikacji. Tak czy inaczej, Sivori był wielki i po roku przerwy, w sezonie 1959/60 znów poprowadził Juve do zwycięstwa. I choć trudno w to uwierzyć, jego wkład jest jeszcze istotniejszy niż za pierwszym razem. W 31 występach trafia 27 razy, jest bohaterem wszystkich decydujących o tytule spotkań, a najlepszy mecz ze wszystkich w barwach Juventusu rozgrywa 15 maja 1960 roku przeciw Milanowi. Ten dzień przesądził o zdobyciu scudetto, a dwie spośród trzech bramek były właśnie jego. Jednym słowem, tryumf. I to taki, który powtarza się rok później. Tym razem nie jest już prosto zdobyć tytuł mistrza, Bianconeri męczą się, a prowadzony przez Helenio Herrerę Inter nie odpuszcza do samego końca. Po takiej walce zwycięstwo smakuje jeszcze lepiej. Sivori z 25 trafieniami zostaje królem strzelców i zostaje powołany do reprezentacji Włoch przygotowującej się do wyjazdu na Mundial 1962 w Chile. To punkt szczytowy jego kariery. Później grał nadal w Juve, ale już z mniejszym szczęściem, aż do 1965 roku, kiedy przeszedł do Napoli.

Także Argentyńczykiem i także oriundim jest Mauro German Camoranesi (ur. 4 października 1976 roku w Tandil). W sezonie 2002/03 przeprowadza się do Juve z Hellasu jako wzmocnienie drużyny, którą Marcello Lippi w poprzednim sezonie poprowadził do kolejnego mistrzostwa. Ten Juventus jest błyskotliwy i pozbawiony kompleksów, daje sobie radę jednocześnie w Serie A i Lidze Mistrzów. Camoranesi na papierze ma stanowić rezerwę dla Zambrotty, jednak w rzeczywistości szybko zdobywa miejsce w pierwszej jedenastce, także ze względu na kontuzję, która zatrzymała Włocha na długo poza boiskiem. Już debiutancki występ, 15 września 2002 r. przeciw Atalancie dawał nadzieję na przyszłość – Juve zwyciężyło 3:0, a Mauro na prawej flance był nie do zatrzymania. To było jego zadanie. Gdy z przodu ma się takie gwiazdy jak Del Piero i Trezeguet, przydaje się skrzydłowy, potrafiący po staroświecku ograć rywali i posłać piłkę do środka. Nie można jednak zapomnieć, że Lippi wymaga dokładnego krycia – po wykonaniu zadania trzeba szybko wracać do obrony. Skrzydłowy ma być jak wahadło, biegać tam i z powrotem, atakować i pomagać w defensywie. Słowem, nowoczesny boczny pomocnik.

Sezon rozkręca się dla Juventusu i dla samego Camoranesiego w 9. kolejce. Najpierw w pięknym stylu pokonują Milan, by w następnym meczu zmiażdżyć 4:0 Torino. Ale dopiero 22 grudnia 2002 roku Mauro ostatecznie podbija serca kibiców. Juve gra na wyjeździe z Perugią i zdaje się, że wynik 0:0 nie zmieni się aż do końca spotkania. Jednak w 90. minucie piłka uderzona przez Mauro trafia celu i jest po meczu. Droga na szczyt trwa nadal – 23 lutego 2003 trafia do bramki Como. To zapowiedź meczu-arcydzieła, spotkania, które z dużym wyprzedzeniem decyduje o losach tytułu. 2 marca na Stadio delle Alpi Inter zostaje zmiażdżony 3:0 przez walec Lippiego. Wisienką na torcie jest trzecia bramka, strzelona właśnie przez Camoranesiego. Zdobycie 27. scudetto jest także (w dużej mierze) jego zasługą.

45 występów i cztery gole, pierwszy strzelony w rozgrywkach Ligi Mistrzów, w której zwycięstwo ostatecznie wymknęło się z rąk w ostatniej chwili. Statystyki potwierdzają jego klasę i zaufanie, jakim darzony jest w klubie. Z czasem dochodzi do tego błękitna koszulka reprezentacji Włoch, z którą w 2006 roku zdobędzie mistrzostwo świata.

Camoranesi gra pierwszoplanową rolę także u Capello, przyczyniając się do zdobycia dwóch kolejnych tytułów. Pozostaje w Juventusie również w sezonie 2006/07, gdy po degradacji klub walczyć musi o awans z Serie B. Przygodę z Juve zamyka dopiero w 2010 roku. Jej bilans jest imponujący – 288 występów, 32 bramki.

Pół wieku po Sivorim zjawia się Tevez. Juve, które właśnie dorzuciło do swoich trofeów dwa zdobyte z rzędu mistrzostwa, stara się o kolejne wzmocnienia. Wybiera piłkarza-wojownika, człowieka który dostał dużo od życia, ale najpierw wiele przecierpiał. Piłkarza, który buduje swoją osobowość w walce, rozwija się dzięki niej. Niektórzy myślą, że nie będzie głodny zwycięstw, zdążył już wygrać wszystko, a występując w obu drużynach z Manchesteru zaskarbił sobie miłość tysięcy fanów swoimi golami i asystami. Ale Tevez nie zadowala się tak łatwo, a przede wszystkim nie męczy go ciągła walka. Historia Apacza w biało-czarnych barwach zaczyna się szybko, jeszcze przed startem rozgrywek ligowych. Od tamtej pory ciągnie się bez przerwy, okraszana świetnymi występami i bramkami, które natychmiast stają się legendarne. Wśród nich są dwie, które w ciągu tygodnia przesądziły o trzecim z rzędu tytule dla Juventusu: najpierw 23 lutego strzałem nie do obrony otwiera wynik w meczu derbowym. Później, 2 marca do bramki Milanu najpierw trafia Llorente, ale to Tevez swoim golem ustala wynik spotkania. To trafienie nawet bardziej niż cudownym wykorzystaniem praw fizyki, jest wyrokiem, od którego nie będzie już apelacji.

Pierwszy sezon Argentyńczyka w barwach Juventusu pełen jest takich bramek i takich piłkarskich cudów. Nie bez powodu kibice to właśnie Teveza wybrali symbolem zwycięskich rozgrywek 2013/14.

Dziesiątka na plecach jest kolejną rzeczą, która upodabnia go do Sivoriego. Oczywiście, od czasów Omara wszystko się zmieniło, piłka nie ma już posmaku pionierskich czasów. Jednak historia, od czasu do czasu, lubi się powtarzać. I robi to poruszając się niepojętymi, chociaż pięknymi ścieżkami. Carlos w niczym niemal nie przypomina Sivoriego, jest jednak częścią tej samej legendy. Wspólna dla nich obu jest nieugaszona wola zwyciężania. Przewagą Teveza – umiejętność radzenia sobie w trudnych chwilach, której tamci mistrzowie z dawnych lat być może nie posiadali. Niewykluczone, że jedynym możliwym porównaniem pomiędzy Juventusem Sivoriego a tym Teveza jest liczba i wartość odniesionych tryumfów. Jak to powiedział ktoś, kto zna się na rzeczy, zwycięstwo to jedyne, co się liczy.

Autor: Gianni Giacone
Tłumaczenie: dhoine
Źródło: HJ Magazine (lipiec 2014)

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
5 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze
pussykillerxxl
pussykillerxxl
9 lat temu

Najlepszy i najciekawszy artykuł jaki się tu pojawił od dawna.. Fajnie się czytało! 😉

freddie88
freddie88
9 lat temu

Super:)a chyba i Trezeguet jest Argentynczykiem jak sie nie myle:)z pochodzenia:)

MRN
MRN
9 lat temu

Uwielbiam takie artykuły...w szkole nie lubiłem historii poza działem poświęconym Juve 😉

kynias
kynias
9 lat temu

Skoro opisuje Argentyńczyków, co później grali w innych reprezentacjach, to powinien opisać i Trezegola.

marcinek
marcinek
9 lat temu

A ciekawe jak w historii Juve spisywali się Francuzi 😉