#FINOALLAFINE

Czy się stoi, czy się leży…

… i tak mistrzostwo się należy, Napracować miał się w Lidze Mistrzów i z portugalskim stachanowcem w brygadzie wykonać więcej niż sto procent normy. Nie dał rady i dlatego ten sezon z wszystkich mistrzowskich Juventusu był najbardziej rozczarowujący.

Wystarczyło, że na początku wyliczył rywali do ośmiu i już ogłoszono koniec walki o scudetto. Dopiero w 9 kolejce gol Daniela Bessy z Genoi (to swoją drogą trzeci obok Manchesteru United i Ajaksu Amsterdam zespół, który w dwumeczu okazał się lepszy) przerwał zwycięską passę Bianconerich i powstrzymał atak na rekordowy start. Niektórzy łudzili się, że to w miaręłagodny wstęp przed listopadowo-grudniowymi walkami wagi ciężkiej. Tylko że Juventus już od dawna chodzi w kategorii super ciężkiej, a innym klubom z ciężkich zostały nazwy. Wygrał na San Siro z Milanem, to samo zrobił we Florencji, przed Gwiazdką wystarczyło, że po razie dał Interowi, Torino i Romie. Jeszcze w starym roku w klincz złapała go Atalanta. Na półmetku z 57-punktowego maksa wycisnął 53, o 6 więcej niż w poprzednim sezonie, o 9 nad drugim Napoli.

CAŁY CZAS Z GÓRKI

W drugiej części rozgrywek maszerował w rytm tej samej muzyki. Nieco zgubił krok w meczu z Parmą, której we własnej twierdzy pozwolił odrobić dwubramkową stratę i w sumie wbić sobie aż trzy gole. Po defiladzie w Neapolu 3 marca wypracował nad bezpośrednim rywalem 16 punktów przewagi 12 kolejek przed metą. Mógł więc nieco zwolnić, co w 28 kolejce wykorzystała GenOa. Wystawiając głównie rezerwowych i juniorów, 13 kwietnia zniżył się do poziomu Spal i wystawił na powszechną krytykę za fałszowanie wyników walki o utrzymanie. Ale tydzień później już był u celu. Tak wcześnie, z pięcioma meczami w zanadrzu, udało się go osiągnąć tylko trzem zespołom w historii: Torino 1946/47, Fiorentinie 1955/56 i Interowi 2006/07. Wtedy jeszcze miał szansę na wyrównanie rekordu pod względem zdobytych punktów w jednym sezonie (102 jak w 2013/14) i na pobicie historycznego wyczynu Interu w liczbie wyjazdowych zwycięstw (15), ale remis na San Siro w 34 kolejce już to wykluczył.

Miał zatem cały czas z górki. Jeśli się zatrzymywał, to bardziej z własnej winy, w imię wyższych celów (oszczędzania na LM) niż ze względu na zasługi i wyższość przeciwnika (z wyjątkiem Atalanty w Pucharze Włoch). Nie spotkał po drodze żadnego wywołującego zadyszkę podbiegu, nie zaliczył dołka, nie poczuł zagrożenia, w którym musiałby opuścić strefę komfortu. Jak w poprzednim sezonie, kiedy dopiero wyjazdowe gole Paulo Dybali z Lazio i Gonzalo Higuaina z Interem pozwoliły odeprzeć atak Napoli. Biegł jak po swoje przy akompaniamencie głosów, że Serie A jest niemiarodajna, rozleniwia, rozpieszcza, uczy, że nie ma tego złego, co by Juventusowi na dobre nie wyszło, daje złudne poczucie wielkości i nietykalności. Za brak ligowej konkurencji na odpowiednim poziomie później słony rachunek płacił w Lidze Mistrzów.

Teraz jednak przygotował się na spektakularną zmianę: to on miał go jej wystawić na możliwie najwyższą kwotę i odebrać razem z pucharem. Po to zdobył Cristiano Ronaldo. Za grube miliony euro lepszego przewodnika na wyjście z labiryntu, w którym gubił się od 1996 roku, zatrudnić nie mógł. O tym przekonywały statystyki wypracowane przez CR7 i trofea wyniesione z Realu Madryt. Ronaldo i Liga Mistrzów wyglądali jak rodzeństwo jednojajowe, byli jednością, wydawało się, że nawet przeprowadzka do innego miasta nie mogły tej silnej więzi przerwać.

BŁĄD W SZTUCE

Od debiutu w pasiastej koszulce smak tych rozgrywek stał się dla niego raczej gorzki. Jak łzy w Valencii po czerwonej kartce. Jak pierwszy gol w przegranym meczu z Manchesterem United. Jak bezbarwny występ na Wanda Metropolitano. Kiedy szmery delikatnego rozczarowania już zamieniały się w oskarżenia, nagle wprawił wszystkich w ekstazę, czyniąc długo oczekiwane i sowicie opłacone cuda. W fazie pucharowej trafiał tylko on, w czterech meczach pięć goli czyli mistrzowska norma.

Dlatego na pewno nie on zawiódł, zawiodła drużyna, a raczej grupowy sposób myślenia. Podświadome zrzucenie odpowiedzialności za wynik na Ronaldo, przekonanie, że bez względu na to, jak każdy zagra, jak mecz się ułoży, to CR7 skruszy każdy mur i pokona każdą przeszkodę. To plus złe nawyki wyniesione z Serie A doprowadziły Juventus do zguby. Jednostka nie przegrała dwumeczu z Ajaksem. Ronaldo dwukrotnie dając prowadzenie, ustawiał Bianconerich w komfortowej sytuacji. Przegrała drużyna, która z 10 meczów w tej edycji umiała wygrać tylko połowę, przegrał system z wpojonym minimalizmem, w dużej mierze przegrał także trener.

Massimiliano Allegri zawsze i do znudzenia powtarzał, że dla Juventusu prawdziwe rozgrywki rozpoczynają się w lutym. Do tego czasu trzeba utrzymać się w grze na trzech frontach i później mocno finiszować. Nieważne, w jakim stylu, byle być. W tym sezonie udało się z nawiązką wykonać plan w Serie A, polec na całej linii w Pucharze Włoch i z niezrozumiałych przyczyn przystąpić w zdziesiątkowanym składzie do decydującego starcia z Ajaksem. Bez Giorgio Chielliniego, Mario Mandżukicia i Douglasa Costy, obok których można było położyć Juana Cuadrado, Sarmego Khedirę i Dybalę (zszedł z kontuzją po pierwszej połowie). Oczywiście można powiedzieć: ech, co za pech i przy okazji zrzucić wszystko na karb wieku niektórych pacjentów. Byłoby to jednak zakłamywanie rzeczywistości.

Z dużą dozą pewności można przyjąć, że przy wykorzystywaniu w codziennych treningach zdobyczy nauki i medycyny, całodobowym monitoringu piłkarzy oraz przy innych cudach, o których zwykłym śmiertelnikom nawet się nie śni, jakiś błąd w sztuce został popełniony. I za ten błąd, który w kluczowym okresie sezonu i de facto meczu pozwolił na wystawienie tak dalekiego od ideału składu, odpowiadał Allegri. Razem ze sztabem musiał też znaleźć odpowiedź na kilka innych pytań, od których publicznie uciekał w banał i tanie alibi.

ZARZĄDZANIE WYNIKIEM

Po pierwsze – styl. Trzymając się znanej od czasów Antonio Conte gastronomicznej metafory, Allegri zdawał sobie sprawę, że jego podopieczni chodząc na co dzień do McDonald’sa, od święta mogli nieswojo czuć się w restauracji. Zatem skoro w Serie A wymagania były coraz niższe i środki potrzebne do uzyskania celu coraz mniej wyrafinowane, intensywność meczów nijak miała się do tego, z czym spotykało się w Lidze Mistrzów, to w sobie należało poszukać zmian. Samemu dokręcać śrubę. Postarać się o zmianę podejścia. Nie tylko odfajkowywać kolejne zwycięstwa, ale nadawać im jakiś ciekawszy charakter. Bo jak od paru sezonów wyglądał przeciętny ligowy mecz z udziałem Juventusu? Zazwyczaj rozpisać go można było na dwa scenariusze.

W pierwszym oddawał inicjatywę przeciwnikowi, który z każdą minutą coraz bardziej wierzył w siebie, ryzykował, i nagle nadziewał się na cios, po którym już nie wracał do równowagi, a mistrz umiejętnie zarządzał (to słowo wytrych) korzystnym wynikiem. W drugim Stara Dama ruszała natychmiast do ataku, łatwo i szybko strzelała jednego gola, jak jej się bardzo chciało to dwa i w drugiej połowie przechodziła w ulubioną fazę zarządzania, zwaną również trybem uśpionym. Tymczasem chciałoby się zobaczyć inny Juventus: intensywny, widowiskowy, trochę szalony, cieszący siebie i innych grą, w której chodzi o cOś więcej niż wynik. On do perfekcji opanował grę na wynik, ale żeby go osiągnąć w Lidze Mistrzów należało umieć pisać inne scenariusze.

W pewnym momencie wydawało się, że zrobił krok w dobrym kierunku. W meczach z Valencią i obu z Manchesterem United niby ten sam, ale nie taki sam. Grał z bezczelną pewnością siebie, nawet taki “drobiazg”, jak czerwona kartka dla Ronaldo, nie wytrącił go z równowagi. Nie można było mu odmówić rozmachu, ze swobodą utrzymywał się przy piłce i o dziwo uzyskanie prowadzenia nie zwalniało jego obrotów. Zwłaszcza podczas rewanżu z Czerwonymi Diabłami momentami cmokało się z zachwytu i żałowało, że został za to ukarany. Paradoksalnie zginął od własnej broni, której skutecznie użył jeszcze większy cynik Jose Mourinho. Być może to był dzwonek ostrzegawczy uprzedzający, że tak nie popłaca? Lepiej wrócić do bezpiecznych schematów. I Juventus na swoje nieszczęście wrócił. A w Lidze Mistrzów jeśli nie ryzykujesz, nie wygrywasz. Tam gra w piłkę, odwaga i przechylenie się na ofensywną stronę zawsze się obronią, taktyczne kunktatorstwo nigdy.

ZNIKNĘŁA RADOŚĆ

Na palcach jednej ręki dałoby się policzyć piłkarzy, którzy w porównaniu do poprzedniego sezonu zrobili postęp. Wojciech Szczęsny nawet przez moment nie pozwolił zatęsknić za Gianluigim Buffonem. Gra w Juventusie, który z reguły na niewiele pozwala w ofensywie, wymaga koncentracji, a to przecież kiedyś nie było mocną stroną naszego bramkarza. Zmieniło się. Wywoływany do tablicy prawie zawsze odpowiadał: obecny i przygotowany. Na świeżo w pamięci zostały kapitalne interwencje z Ajaksem, wcześniej najbardziej spektakularny i symboliczny moment to obroniony rzut karny Higuaina na San Siro. Kapitańska opaska tylko zahartowała Chielliniego. Bez jego siły mentalnej ani rusz. Nie do zastąpienia. Nieoczekiwanie największą sensację wzbudził jako bohater drugoplanowy selfie zrobionego przez chłopca do podawania piłek z Ronaldo na tle otwartych drzwi do szatni i Juve, w których pojawił się w stroju Adama. Kiedy kilku innych wyraźnie onieśmieliła obecność boskiego Cristiano, Federico Beraardeschiego natchnęła. Stał się bardziej regularny, bywał genialny. W rewanżu z Atletico wprawdzie piorunami raził Portugalczyk, ale burze rozpętał Włoch. Piłkarz od efektów specjalnych, którego możliwości są niezbadane. W porównaniu do kadry z poprzedniego sezonu jeszcze plusik można postawić przy Blaise Matuidim oraz tylko za jesień przy Rodrigo Bentancurze i to by było na tyle.

Za to najtęższe trenerskie głowy i wszelkie autorytety powinny pochylić się nad przypadkiem Paulo Dybali, który z roku na rok coraz bardziej szarzeje. Już w poprzednim sezonie jego forma była kapryśna jak pogoda w czerwcu na Helu. Ocieplił wizerunek mianem najskuteczniejszego w drużynie. Z 26 goli wtedy, teraz zostało 10, z czego tylko 5 w Serie A. Więcej strzelił Kean i wszystko jasne. Próby zrobienia z niego pomocnika, nawet jeśli połowicznie udane, wydały się czynione na siłę i wbrew naturze Argentyńczyka. Szkoda też zgubionej radości, którą dawał Douglas Costa. I jemu było nie do twarzy w kostiumie halabardnika ustawianego według życzeń i do usług króla Cristiano. Na początku sezonu zszargał sobie opinię opluciem Federico di Francesco z Sassuolo, a później kontuzje i wybory trenera nie pozwoliły się zrehabilitować. I tak jeden z najbardziej widowiskowych i kreatywnych piłkarzy w biało-czarnej kadrze stał się prawie niewidzialny. U Miralema Pjanicia ilość przysłoniła jakość. Tłukącemu kilometry w każdym meczu, taktycznie uzbrojonemu po zęby i trzymanemu na krótkiej smyczy Bośniakowi nie starczało sił i środków na więcej fantazji. Jeśli do tego dodamy wyłączonego z gry od grudnia do kwietnia Juana Cuadrado, zobaczymy jak bardzo zmarniał dział kreacji. Mandżukić wrócił na środek ataku i z wdziękiem młota pneumatycznego skutecznie kruszył różne defensywy, stał się też ważnym sojusznikiem Ronaldo ale wiek i coraz częściej szwankujące zdrowie Chorwata, każą rozglądać się za następcą. Na Keana jeszcze może być za wcześnie.

Odpowiedzialni za kształt i wizję drużyny Fabio Paratici i Pavel Nedved podczas mistrzowskiej fety piali z zachwytu nad wyjątkowością grupy i stworzonego przez nią dzieła (tego nikt nie kwestionował). Ale słowa, że trudno tę ocierającą się o doskonałość drużynę wzmocnić, należy traktować w charakterze kurtuazji i zasłony dymnej. Tak jak z dnia na dzień wzmocnili ją Joao Cancelo i Emre Can, tak zrobią to Aaron Ramsey i inni. Ronaldo potrzebuje nie tylko tych, którzy godzą się z jego rządami, ale tych, którzy będą mieli odwagę i pomysł, żeby pomóc mu w rządzeniu. Przede wszystkim Ligą Mistrzów. W tym sezonie tych drugich było za mało.

Autor: Tomasz Lipiński
Źródło: Piłka Nożna 20/2019

Doceniasz naszą pracę? Postaw nam kawę! Postaw kawę JuvePoland!

Subskrybuj
Powiadom o
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Informacja zwrotna
Zobacz wszystkie komentarze
rado
rado
4 lat temu

Tu jest bardzo celne spostrzeżenie dotyczące tego, że ostatnio żaden zawodnik nie zanotował postępu. Ja bym się posunął dalej, większość zanotowała regres, dlatego tak bardzo potrzebna jest "nowa miotła".

KamilDeath
KamilDeath
4 lat temu

podobne odczucie odnośnie stylu. Juventus mityczną wiosnę miał wrzesień - październik do momentu przegranego meczu z MU