Obrońca, którego ponosi
Pierwsze wrażenie było piorunujące. Zanim Cristiano Ronaldo w Juventusie zaczął wyglądać jak Cristiano Ronaldo, to on wcielał się w sławniejszego rodaka i bywały mecze, że nie można było oderwać od niego oczu. Czar prysł w dwumeczu z Ajaksem i już nigdy nie powrócił.
Gdyby chcieć sprowadzić wszystko do jednej sytuacji, byłaby nią ta z 46 minuty pierwszego ćwierćfinału w LM, w Amsterdamie. Przy bocznej linii boiska stracił piłkę na rzecz Davida Neresa i choć do bramki było jeszcze daleko, nie umiał przeszkodzić Brazylijczykowi w skutecznym zakończeniu akcji. Stara Dama zachwiała się, straciła pewność siebie i ani wtedy, ani w rewanżu w Turynie nie wróciła do równowagi. Krótko mówiąc i oczywiście mocno naginając fakty na niekorzyść oskarżonego, słono zapłaciła za tamten indywidualny błąd. Błąd wynikający z dobrze znanych grzechów Joao Cancelo: rozkojarzenia, ryzykanctwa, nieodpowiedzialności i taktycznego niezdyscyplinowania.
NIESTRAWNY KAWAŁEK
Nawet włoska myśl szkoleniowca nie dała rady wyeliminować wad fabrycznych Portugalczyka, a skoro nie umiała, to na dłuższą metę nie mogła ich zaakceptować. Zgodnie z obowiązującą tam żelazną zasadą, że pierwszym i podstawowym zadaniem obrońcy jest bronienie. Jeśli to robi rzetelnie, niewiele więcej należy od niego wymagać. A jeśli regularnie zdarzają mu się wpadki, jego reputacji nie uratują żadne fajerwerki wykonywane w ofensywie. Od efektów specjalnych są inni.
I Cancelo to był właśnie taki niestrawny dla Włochów kawałek: z umiejętnościami na niedostępnym dla innych rzemieślników poziomie uniwersyteckim, a zarazem z brakami ze szkoły podstawowej, które zawodnikom jego klasy nie przystoją, a w oczach wielu – wręcz dyskwalifikują.
Jakby krytycznie nie patrzeć na Portugalczyka, Juventus na jego sprzedaży dużo stracił. Sportowo i wizerunkowo. Poszedł wbrew obowiązującym i wygrywającym w futbolu trendom. Takim mianowicie, że bez odpowiedniej dozy szaleństwa, fantazji, ryzyka i wyraźnego przechylenia się na ofensywę, niczego ważnego się nie wygra. Tymczasem Bianconeri między innymi dlatego już od ponad 20 lat bezowocnie uganiają się za pucharem Ligi Mistrzów, ponieważ nie potrafią wyjść ze swojej strefy komfortu i normalności. Wolą trzymać latami i stawiać na takich obrońców jak do niedawna Stephan Lichtsteiner i teraz Mattia de Sciglio niż troszczyć się o prawdziwe perełki.
Brazylijczykowi Danilo, następcy Cancelo, z każdym upływającym sezonem jakby coraz bliżej do Szwajcara i Włocha. Cudów w Serie A raczej po nim spodziewać się nic powinniśmy. Otrzyma rozkazy, wejdzie na boisko i zamelduje wykonanie zadania. Jak solidnie wyszkolony i doświadczony w boju rekrut. Jednak to przypadek o tyle osobliwy, że po jego randze (w ostatnich sezonach najczęściej rezerwowy) mało kto spodziewałby się tylu medali. W sumie 17 na poziomie klubowym w Santosie, Porto, Realu Madryt i Manchesterze City. O trzy lata młodszy Cancelo nie wygrał nawet tego. Niewykluczone, że w koszulce Manchesteru City nieco skróci ten dystans.
W NIEWOLI
Tylko ile czasu tam spędzi? Tego dotyczy największy znak zapytania postawiony przy takich zawodnikach jak Cancelo. Takich, czyli będących niewolnikami potężnych menedżerów. Jego los spoczywa w rękach Jorge’a Mendesa, któremu oczywiście zależy, żeby klient – zwłaszcza kiedy osiągnął odpowiedni wiek i wyrobił nazwisko – był w ciągłym transferowym ruchu. Z tego prowizje są nieporównywalnie większe niż procent od otrzymywanych dochodów podopiecznego.
I za sprawą króla piłkarskich menedżerów w 2014 roku trafił do Valencii. W podróż zabrał tylko jeden ligowy występ w Benfice Lizbona (plus jeden w Pucharze Portugalii), co na nowej drodze życia pewności nie dodawało, ale dla otuchy miał Andre Gomesa, Rodrigo i Enzo Pereza, których w pakiecie Mendes przeniósł na Mestalla. Miał jeszcze coś – traumę, z którą być może łatwiej było zmierzyć się na emigracji. W styczniu 2013 roku w wypadku samochodowym zginęła jego matka Filomena, a cudem uszli cało on i młodszy brat Pedro, który dziś ma 17 lat i w poprzednim sezonie trenował w Vitorii Setubal.
Opuścił Valencię po trzech sezonach, w ostatnim jego ofensywnym statystykom mało kto podskoczył: 6,1 dryblingów w meczu, z czego 3,4 udanych. Tylko, że jeszcze wtedy do bronienia przykładał się raczej średnio. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw Mestalla żegnała go jednak z żalem, a musiał odejść w ramach wymiany z Interem Mediolan za Geoffreya Kondogbię, który w tamtym czasie dla potrzeb Valencii nadawał się bardziej. Rok później wszyscy byli zadowoleni. Valencia i Inter dobiły do Ligi Mistrzów, Cancelo i Kondogbia rozwinęli się i podnieśli swoją wartość.
W Interze też było w porządku, tyle że Inter odbiegał od europejskiego porządku, a gra tylko w Serie A to niewystarczająca rekomendacja. Po lekkim falstarcie spowodowanym kontuzją, później hasał po skrzydle aż miło z liczbą skutecznych dryblingów na średnim poziomie 1,32 i 84-procentową dokładnością. Luciano Spalletti nie ukrywał zachwytów i zarazem rozczarowania tym, że bez Cancelo musiał budować drużynę na Ligę Mistrzów. A to dlatego, że Inter z kagańcem pod postacią finansowego fair play nie mógł ugryźć tematu: 35 milionów euro za wykupienie Portugalczyka z Valencii.
REKORDZISTA
W oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków obrońca spał w miarę spokojnie. W miarę, ponieważ między zmianą jednego klubu na drugi nieprzyjemną pobudkę urządził mu Fernando Santos. Selekcjoner nie powołał go na mistrzostwa świata w Rosji, a wyrok na nim podpisał po przegranym 0:3 meczu z Holandią, w którym Cancelo zbłądził zarówno przy pierwszym jak i drugim golu, a na deser wyleciał z boiska z czerwoną kartką.
Wrócił do kadry we wrześniu i w fazie grupowej Ligi Narodów zaliczył stuprocentową frekwencję. Zimny prysznic oblał go później – w półfinale ze Szwajcarią i finale z Holandią nie zagrał nawet przez minutę. Jego miejsce zajął Nelson Semedo z Barcelony. W reprezentacji porusza się jak po wielkiej sinusoidzie, najstabilniej było na początku, kiedy w trzech pierwszych występach strzelał po golu. Kto chce, niech umniejsza rangę tego wyczynu, wypominając nazwy bezbronnych ofiar: Gibraltaru, Andory i Wysp Owczych.
Juventus wydał na niego 40 milionów i 400 tysięcy euro. Niewiele zabrakło do pobicia rekordu należącego od 2001 roku do Liliana Thurama, który jednak pozostał najdroższym obrońcą w historii klubu. Już wtedy prognozowano, że skoro nie udało się z jednym rekordem, Cancelo poważy się na drugi i będzie najdrożej sprzedanym defensorem. 42 miliony uzyskane za Leonardo Bonucciego w 2017 roku nie miały stanowić żadnej bariery. I rzeczywiście nie stanowiły. Sierpniowa cena wyniosła 65 milionów, w tym 28 przelewem i 37 w żywym towarze w postaci Danilo.
Autor: Tomasz Lipiński Źródło: Piłka Nożna 33/2019